Reklama

Finalista Master Chefa o kulinarnej pasji i przepisie na sukces. Jego burgery to prawdziwe frykasy

Mariusz Kisiel uwielbia gotować. To zamiłowanie doprowadziło go do finału popularnego programu Master Chef. Dziś prowadzi biznes na giełdzie przy Andersa. Jego food truck przyciąga wielbicieli burgerów i innych dań przyrządzanych wyłącznie ze świeżych produktów, kupowanych od podlaskich rolników. Jak twierdzi, Podlasianie pokochali street food, a moda na tego typu gastronomię zadomowiła się u nas już na stałe.

Kiedy odkrył pan w sobie pasję do gotowania?

- Pamiętam, jak podpatrywałem mamę i jej siostrę w kuchni lepiące pierogi. Czułem, że to mnie interesuje. Pierwsze dania, które podałem swojej rodzinie, były w piątej klasie podstawówki. Niestety był to niewypał, ponieważ spaliłem ziemniaki i przypaliłem bigos. To jednak mnie nie zniechęciło do dalszych odkryć gastronomicznych. Sam nauczyłem się gotować, ale nie jestem z pokolenia youtuberów. Wszystko co wiem, znam z praktyki, z własnych prób i doświadczeń. Po ukończeniu szkoły wyjechałem do Londynu, po jakimś czasie zatrudniłem się w japońskiej restauracji. Tam miałem okazję podpatrywać i uczyć się od największych szefów kuchni. Tam również miałem przyjemność gotować m.in. dla królowej Elżbiety II oraz Madonny.

Jak zrodził się pomysł, aby wziąć udział w programie Master Chef?

- Rodzina i przyjaciele utwierdzali mnie w przekonaniu, że dobrze gotuję. Tak więc zainspirowali mnie do spróbowania swoich sił w programie, który - jak się okazało - odmienił moje życie. Do programu startowałem już raz, ale się nie udało. Dopiero w czasie pandemii, podczas ogłoszenia naboru do 10., edycji podjąłem kolejną próbę. I udało się przejść eliminacje.

Co pan myślał otrzymując pierwsze kulinarne zadanie w programie?

- Miałem proste zadanie, bo kazano mi zrobić danie z makaronu. A z makronu można zrobić wszystko - od spaghetti bolognese zaczynając. Ja postanowiłem zrobić coś, co często przygotowywałem w domu, a więc makaron z owocami morza, czyli z krewetkami, mulami. I kiedyś w domu, jeszcze przed Master Chefem, dodawałem do tego jogurt. Gdy o tym wspomniałem, Michel Moran parsknął śmiechem i powiedział: Mariusz, nie. Makron lubi oliwę, czosnek, zioła, ale nigdy śmietanę czy jogurt. I wtedy pomyślałem sobie: Boże, to jednak będzie program na wysokim poziomie i nie wiem, czy przychodząc tu, dobrze zrobiłem. Ale udało się, dotarłem do półfinału i finału. Muszę przyznać, że nie było łatwo zdobyć tytuł "Vice Masterchefa", ponieważ w programie było bardzo dużo utalentowanych kucharzy.

Z jakim daniem lub produktem miał pan najwięcej problemów w czasie konkursowego gotowania?

- Najtrudniejszy był chyba ten mój bieg z żabnicą - dużą rybą zwaną diabłem morskim. To bardzo ekskluzywna ryba, jedna z najdroższych na świecie. Wygląda strasznie, bo ma wielki łeb i ostre, brzydkie zęby. Ma skórę, dwie błony i dopiero potem dochodzi się do mięsa, więc jej obrabianie do łatwych nie należy. To nie jest normalna ryba, którą się normalnie filetuje i ja tego doświadczyłem. Wydając to danie zrobiłem bardzo małą porcję, a Michel Moran zapytał: Mariusz, co ty dostałeś? Odpowiedziałem, że żabnicę. To gdzie jest ta żabnica na talerzu? - zdziwił się Michel. Dodam, że moja żabnica ważyła jakieś 10 - 12 kilogramów, a moje danie to był taki malutki filecik podany na puree z kalafiora. Michel chciał wiedzieć, gdzie jest reszta mojej żabnicy, więc poszliśmy do mego stanowiska. Dał mi tę rybę i kazał skończyć danie.

Jak zmieniło się pana życie? Pojawiły się nowe możliwości po programie?

- Po programie stałem się bardziej rozpoznawalny i poznałem bardzo wielu ludzi z branży i nie tylko. Otworzyło się wiele drzwi, niemniej jednak nadal trzeba ciężko pracować i dalej się kształcić. Program bardzo pomógł w dalszym rozwoju moich pasji i dzięki niemu mogę robić to, co kocham, czyli gotować. Władze Białegostoku również umożliwiają mi gotowanie dla mieszkańców, dzięki temu mogę promować regionalną podlaską kuchnię. Podczas 30. Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, wspólnie z  wiceprezydentem Rafałem Rudnickim, na białostockim Rynku Kościuszki udało nam się upiec babkę ziemniaczaną. Dodam, że ziemniaki tarkowaliśmy bez użycia żadnych maszyn. Tradycyjnie - tareczka połączona z siłą naszych mięśni.

Udało się panu odbyć wygrany staż w hiszpańskiej restauracji?

- Na staż do Hiszpanii mam już potwierdzony termin w połowie listopada. Już nie mogę się doczekać. Praca z Paulo Airaudo - szefem kuchni z Amelii, restauracji w San Sebastian z dwiema gwiazdkami Michelin i z Aitorem Arregi z Elkano - jedna gwiazdka Michelin, jednej z najlepszych restauracji rybnych na świecie, będzie z pewnością dobrą lekcją, która przyda się w przyszłości. Mam nadzieję, że ten wyjazd na staż do Kraju Basków będzie inspiracją do czegoś nowego w moim życiu.

Skąd pomysł na zakup food trucka i prowadzenie biznesu na giełdzie przy Andersa w Białymstoku?

- Zainspirował mnie program telewizyjny o Luizjanie, która jest królestwem street food i zagłębiem food trucków. Zacząłem szukać przyczepy. Jeździłem je oglądać do Lublina, Zielonej Góry, aż w Suwałkach znalazłem mercedesa "kaczkę". Niewielka, zgrabna, w bardzo dobrym stanie. Przerobiłem ją do swoich potrzeb i zacząłem swój biznes na kółkach. Od czegoś trzeba zacząć, a ja nie chciałem iść w spółki. Jeżeli chodzi o giełdę, wybór był bardzo prosty. Mieszkam niedaleko, świeże warzywa, mięso oraz wszystko czego potrzebuję do wyrobu moich dań w Master Truck by Mariusz Kisiel jest właśnie tutaj. Tak więc wybór był oczywisty.

Pana burger wpisany jest na listę Podlaskiego Centrum Produktu Lokalnego. To jak, według Mariusza Kisiela, zrobić dobrego burgera?

- Dobry burger to dobre lokalne produkty, czyli polska wołowina, sałata, ogórek piklowany, pomidorek prosto od rolnika i świeża bułka z sezamem. I nie ma co więcej kombinować, bo trzeba się skupić na produkcji i konsystencji tego produktu. Ja odradzam ludziom kupowanie warzyw i owoców w sieciówkach, a zachęcam do kupowania na targowisku od rolników.

Podlaski rynek food trucków ma przed sobą potencjał rozwoju? Jakie możliwości daje kuchnia na kółkach?

- Myślę, że podlaski rynek food trucków ma bardzo duży potencjał. Podlasianie pokochali street food, a moda na tego typu gastronomię zadomowiła się u nas już na stałe, co potwierdza coraz większa liczba różnego rodzaju food trucków. To odzwierciedla nowe nawyki żywieniowe ludzi. Obecnie wybór jedzenia ulicznego jest ogromny. Każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu, czy jest na diecie wegetariańskiej, wegańskiej czy bezglutenowej. Na Podlasiu mamy dobre, świeże lokalne produkty, dzięki którym jakość street food jest zdecydowanie lepsza. Jeżeli chodzi o mobilność kuchni, jest to ogromna zaleta, ponieważ mogę jeździć na imprezy okolicznościowe i nie tylko, dzięki temu docieram do większej liczby klientów. Dodatkową zaletą są zdecydowanie mniejsze koszty niż w przypadku wynajęcia pomieszczenia na prowadzenie restauracji.

Gotował pan w Mater Trucku m.in. z Matim Budzanowski - uczestnikiem programu Marter Chef Junion. Wspiera pan początkujących kucharzy?

- Tak, kilkakrotnie gotowałem z Mateuszkiem, staram się być przykładem dla młodych kucharzy i ich wspierać. Dosyć często przygotowuję dania na duże imprezy okolicznościowe w Zespole Szkół Gastronomicznych w Białymstoku, dzięki czemu młodzi kucharze mogą wtedy ze mną spędzić czas i poznać moje tajniki gotowania. Ostatnio brałem też udział w konkursie kulinarnym jako Juror w ZSG w Białymstoku i muszę przyznać, że mamy bardzo dużo młodych i utalentowanych kucharzy.

Który z szefów kuchni jest dla pana wzorem w sztuce gotowania?

- Dla mnie jest to Peter Gordon, szef kuchni z Nowej Zelandii, którego miałem zaszczyt poznać oraz Aitor Arregi z restauracji Elkano, w której to miałem przyjemność gotować wraz z nim. Obaj panowie zmienili moje podejście do gotowania i pokazali wiele kuchennych tajników. Podziwiam ich za determinację, innowacje oraz wielką miłość do gotowania.

Skąd czerpie pan inspiracje kulinarne?

- Inspiracje czerpie z życia codziennego oraz doświadczenia, jakiego doznałem w podróżach, jak również pobycie w Wielkiej Brytanii, gdzie spędziłem 16 lat. Każdy kolejny dzień jest inspiracją do działania i nauki, często rozmawiamy i wymieniamy się poglądami z przyjaciółmi z branży oraz gośćmi w moim food trucku.

Kto gotuje u pana w domu?

- U mnie w domu staram się gotować ja, natomiast wypiekami zajmuje się moja kochana żona Anetka.

Jaki ma pan pomysł na przyszłość?

- Mój plan na najbliższą przyszłość to organizowanie na giełdzie cyklicznych zlotów food trucków, podczas których mieszkańcy Białegostoku i okolic mogą spróbować kuchni regionalnej. Bardzo ważna jest dla mnie możliwość współpracy z właścicielami mobilnych kuchni. Sukces rodzi się przy współpracy i wzajemnej pomocy. Razem możemy promować ideę street food na wysokim poziomie, której głównym celem jest szybkie, smaczne jedzenie dobrej jakości i łatwo dostępne dla każdego.

Wspólnie z zarządem giełdy udało nam się zorganizować w tym roku dwa Festiwale Lokalnego Jedzenia, podczas których kilka tysięcy klientów skosztowało dań street food przygotowanych z lokalnych produktów. Przed nami trzeci Świąteczny Festiwal Jedzenia przy Andersa, na który serdecznie zapraszam od 19 do 22 grudnia. Po przedświątecznych zakupach zapraszam do strefy Food Truck na placu giełdy, gdzie rozgrzejemy was gorącym barszczem, posmakujecie burgerów z lokalnych produktów, krymskich czebureków oraz rozgrzewających deserów.

(Źródło: PCRT / Oprac. Piotr Walczak)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do