Zacząłem pisać o Trybunale Konstytucyjnym, a raczej o prawdopodobnej zależności jego stosunku do ustaw od składu personalnego, ale niesmaczny charakter tematu i nasączenie świeżym politycznym łajnem przerasta obecnie moje możliwości nazywania rzeczy po imieniu i trafnego i kulturalnego wyrażenia emocji. Niech się koguty dziobią po łbach do krwi – byle tylko nieliczne, wybrane do publicznego spektaklu, a reszta niech zajmie się tymczasem pracą.
W związku z tym będzie coś łatwiejszego. Powiem skąd brać pieniądze. Otóż najszybciej pieniądze znajdziemy na ziemi. Nie wierzę, że jestem jedynym szczęśliwcem, który przynajmniej dwa razy tygodniowo znajduje monetę. Na pewno nie rzadziej. Fakt, że w przeciągu roku podniosłem w sumie może złotówkę (większość stanowią jednogroszówki), ale czy nie jest dziwnym, że bilon wala się po ulicy?
Wytłumaczeniem, którego wykluczyć nie mogę jest kiepska spostrzegawczość ludzi. Towarzyszyłem kiedyś komuś w wyprawie do handlowni „Alfa”. W sklepie obuwniczym na podłodze leżał pieniążek. Postanowiłem go nie ruszać. Usiadłem na pufie i obserwowałem co się stanie. Nie było mało odwiedzających, jak to w tego typu obiektach, ale półki musiały mieć hipnotyzujący urok albo akurat w budynku przebywali wyłączni chorzy na jaskrę. Wychodząc po kilku minutach z lokalu, przywłaszczyłem zgubę.
Wyjaśnia to jednak tylko, dlaczego miedziaki nie są znajdywane, ale już nie rozwiązuje zagadki, dlaczego są tak powszechnie gubione. Dziury w kieszeniach powinny wypuszczać także dziesięciogroszówki, bardzo podobnej wielkości, a tych znajduję niewiele. W sukurs przychodzi doświadczenie grzebania w ziemi pod Tykocinem. Co rusz na okolicznych polach można natknąć się na najpodlejszego bodaj w naszej historii pieniądza, czyli tzw. boratynkę. Nie miały poważania u współczesnych, były lichej jakości i wartości. Nie udawało się zmusić użytkowników, żeby cenili je tak, jak urzędowo zarządził król. I może dlatego pełno ich wszędzie, bo jak upadła, to niewielu chciało się schylać. Nie było po co.
Chyba tak samo jest i teraz. Groszówki funkcjonują na rynku tylko dla potrzeb sprzedawców, którzy chcą kończyć ceny na ",99". Mają wartość właściwie jako złom. Ponieważ wyprodukowanie drobnicy zaczęło kosztować znacznie więcej niż jej nominał, rząd postarał się o oszczędność i od jakiegoś czasu używamy produktów mennicy brytyjskiej, zrobionych z tańszego stopu. Bardziej się błyszczą, ale nic poza tym. Od cenniejszych, rodzimych oddzielicie je zwykłym magnesem.
Budżet Polski jest nadwyrężony. Może nastanie w końcu sposobność, żeby zaoszczędzić nieco – nomen omen – grosza i zrezygnować całkiem przynajmniej z „jedynek” i „dwójek”. Ceny przestaną tak śmieszyć, a krajowa waluta nie będzie ordynarnie poniewierana.
(Grzegorz Żochowski/ Obywatel Gie Żet/ Foto: freeimages.com)
Komentarze opinie