Reklama

Słowo po niedzieli: Opowiem Wam pewną historię…



Wcale nie za siedmioma górami i wcale nie za siedmioma lasami. Na dodatek całkiem niedawno. Tak oto miała miejsce pewna historia. Jako żywo przypomni Wam już zupełnie niedawne zajścia z Białegostoku. Tak samo wtedy, tak samo i teraz – rzecz się miała w urzędzie w Białymstoku. W rolach głównych pan prezydent, zastępca pana prezydenta i pani dyrektor. Posłuchajcie…

W białostockim urzędzie pracował sobie człowiek. Powolutku miał zamiar wspinać się po szczeblach kariery urzędniczej. Ów człowiek wcale nie miał zamiaru ścigać się ze wszystkimi wazeliniarzami. Siedział, pisał kolejne pisma, kleił kopertki i układał akta. Któregoś dnia wezwano człowieka do gabinetu pani dyrektor i zaproponowano awans – od razu na kierownika pewnego działu. Normlanie większość pewnie by się ucieszyła. Ale człowiek cieszył się mniej. Powodem braku radości był fakt, że w owym dziale zaczęły się kontrole i trzeba było „spłodzić” kilka dokumentów, których dziwnym trafem zabrakło. Może się zawieruszyły – ktoś by powiedział. Niestety, takich nigdy nie było, trzeba było wyprodukować – z datą wsteczną.

Człowiek miał nosa, bowiem jakiś czas później do tegoż działu weszli śledczy i weszła prokuratura. Wcześniej jednak człowiek odmówił zaszczytnego awansu. Więc nie musiał borykać się z tworzeniem dokumentów, których brakowało. Ale człowiek ten był potrzebny pani dyrektor, więc i tak go awansowała, tylko że gdzie indziej. Już nie proponowała kierownika działu, ale kierownika sekcji w dziale. Szybko się okazało, że to stanowisko mogła dać komuś innemu, bo aż tak awansować nie trzeba było, obeszłoby się. Pani dyrektor zwyczajnie nie miała pożytku z tego kierownika, a już na pewno nie miała pożytku takiego, jakiego oczekiwała. Nie załatwił jej chodów na wyższych szczeblach. Ot, taki był, że siedział i robił swoje. Nauczył się przepisów, poukładał pracę, mimo że rzucane mu były kłody pod nogi. W międzyczasie pani dyrektor wpadła na pomysł zabrania mu niemal wszystkich podwładnych na jakiś czas, później wyznaczała terminy do realizacji zadań kompletnie oderwane od obowiązujących przepisów prawa i nie wypłacała premii. Dlaczego? Bo tak!

Po jakimś czasie ów człowiek miał dość. Sam napisał rezygnację z funkcji kierownika sekcji. I traf chciał, że zrobił to w najgorszym dla pani dyrektor momencie. Bo najpierw chciała zrobić jeszcze kierownikiem kogoś z bliższych współpracowników, komu można by było wypłacić pensję kierownika i przysługującego do tego dodatki. Poleciła pomagać i wdrożyć nową osobę. Ale zamiast tego usłyszała, że człowiek zajmie się czymkolwiek w pracy urzędowej, ale na pewno nie wdrażaniem kompletnie nieprzygotowanej do tego osoby. Jak ktoś chce sobie być nowym kierownikiem, niech zaznajomi się z przepisami i działa. W końcu będzie miał wypłacane wynagrodzenie kierownika. A człowiek, który miałby pomagać, otrzyma zwykłą pensję, bez dodatków i naharuje się za dwóch. Zatem człowiek wziął i odmówił i na dodatek sam zwolnił stanowisko kierownicze. Ot, taki niewdzięczny był za okazane tak zwane dobre serce.

Co mogła zrobić pani dyrektor? Zdegradować nie mogła, choć tym właśnie groziła. Nie było za co. Człowiek sam sobie zrezygnował, szwindli nie było, porządek w papierach był i znał się na przepisach – jak niewielu w całym tym urzędzie. No to pani dyrektor w tej sytuacji postanowiła, że da mu stanowisko powyżej kierownika, tyle że już bez dodatków i z najniższym możliwym wynagrodzeniem, jaki przysługuje w tym stopniu służbowym. Tak to trwało kilka lat.

Człowiek w tym czasie wykształcił innych pracowników, którzy dołączali do urzędu. Załatwiał trudne, a niekiedy najtrudniejsze sprawy. Na dodatek, mimo że jego stopień służbowy był wyższy od kierownika, człowiek miał nad sobą aż trzech kierowników. Pewnie to tak na wszelki wypadek. Musiał wysłuchiwać bzdurnych gadek o tym, że musi to, albo tamto. Na przykład w określonych godzinach musi załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne, albo że ma nie kontaktować się z nikim w celu dogłębnego wyjaśnienia lub załatwienia sprawy. Nawet w celu zasięgnięcia opinii lub dodatkowych informacji, bo albo za mądry będzie, albo te inne urzędniki pomyślą, że w tym jego urzędzie, to już całkiem banda debili siedzi. A jak przyszedł nowy rok i pani dyrektor zaszczyciła obecnością pracowników – to udała się z wizytacją do nowo wyremontowanego sracza. Ludzie i życzenia noworoczne… kto by tam myślał o takich sprawach na początku roku.

Przyszedł w końcu taki dzień, że ów człowiek na urzędzie otrzymał polecenie do zrobienia kilku rzeczy, do których nie miał uprawnień, więc odmówił. Nie chciał łamać prawa. Próbowano na różne sposoby. A jak chciał pomóc ludziom, to dostawał ochrzan za to, że w urzędzie jest pomocny. Urząd to urząd, tam się nie pomaga, tylko sprawy załatwia. To nic, że urząd akurat miał pomagać ludziom w potrzebie. Odgórnie było ustalone, że najpierw trzeba zobaczyć – jak nie pomóc, a jak się już nie da, to wówczas na odczepnego, coś pomóc. Ale też tak, żeby klient czuł tę powagę urzędu. W końcu człowiek poszedł i się poskarżył. Po wielu latach, po 10 latach pierwszy raz otworzył usta i się poskarżył, że dzieje się nie tak, jak być powinno. Człowiek poszedł i napisał pisma, wskazał co jest źle, gdzie łamano prawo i co nie działa.

Jak można się domyślić, człowiek wyleciał z pracy. Miał zakaz świadczenia pracy w okresie wypowiedzenia, choć niczego złego nie uczynił. W międzyczasie przyszła kontrola od pana prezydenta i stwierdziła, że jednak dobrze to w tym urzędzie nie było. W zasadzie kontrola potwierdziła to, o czym mówił człowiek, że ze stosowaniem przepisów to trochę na bakier jest w tym urzędzie. Ale człowiek do pracy nie wrócił. Ci, co błędy popełniali i łamali przepisy prawa – zostali. I na dodatek pracują do dziś. Jakby tego było mało, w dziale, który mu proponowano jako pierwszy do objęcia funkcji kierowniczej – zaszły istotne zmiany. Kilku pracowników zostało skazanych prawomocnymi wyrokami sądu karnego za przestępstwa. Kilku wyleciało z pracy, ktoś jednak pozostał. I tak oto w białostockim urzędzie pracuje kierownik, któremu sąd karny uznał winę za popełnione przestępstwo, chociaż kary nie wymierzył. Odstąpił od wykonania kary, uznając jedynie winę.

Jakiś czas później człowiek zwracał uwagę panu zastępcy prezydenta, że w podległym mu urzędzie pracuje osoba, która pracować nie powinna, bo ma orzeczoną winę przez sąd karny. Co człowiek usłyszał od zastępcy prezydenta nadzorującego urząd? Ano to, że skoro nie ma sprawiedliwości na tym świecie, to trzeba liczyć, że sprawiedliwość dopadnie tego urzędnika w świecie duchowym, już po śmierci.

I tak oto w mamy historię prawdziwą. Nie jest wymyślona na potrzeby tego felietonu. Wydarzyła się ponad dwa lata temu w naszym mieście. I mamy historię teraz pana Wichra. Bardzo podobną historię, nie sądzicie? Skąd to wszystko wiem? Znam tego człowieka, którego historię tu opisałam. Wiem jak pracował w urzędzie i wyleciał po tym, jak śmiał donieść o nieprawidłowościach. Znam tego człowieka od urodzenia, znam bardzo dobrze i znam na dodatek każdy szczegół od najmniejszego po największy. Na dodatek, to nie jedyny człowiek, który został tak potraktowany. Dlatego bardzo kibicuję panu Wichrowi i zrobię wszystko, aby jego przypadek zakończył się jednak inaczej. Mam cichą nadzieję, że to miasto w końcu kiedyś będzie działać normalnie, a zarządzać nim będą ludzie, którzy są uczciwi. Na tym świecie, a nie na tamtym.

(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska/ Foto: Trzecie OKO)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do