Pełniąca zaszczytną funkcję p.o. leśniczego leśnictwa Mazgaje panna Marysia, siedziała w kancelarii leśnictwa i kolejny już dzień z rzędu robiła z siebie idiotkę, usiłując namówić przewoźnika, aby zjawił się wraz ze swym autem ciężarowym i zabrał kurs zasiedlonej przez kornika drukarza tartaczki świerkowej.
Dzwoniła zresztą do niego już od dwóch tygodni, codziennie i codziennie słyszała jakąś mrożącą w żyłach krew opowieść, z której wynikało dobitnie, dlaczego przewoźnik nie mógł się pojawić i zabrać nieszczęsnego kursu.
Pierwszego dnia miał „kapcia”. Na Jowisza! Ileż to „kapci” było powodem odwołania kursu przez przewoźnika! I gdyby choćby jedna trzecia była z nich prawdą, Polska byłaby prawdziwym eldorado dla firm zajmujących się wulkanizacjami opon aut ciężarowych!
Drugiego dnia pękł główny przewód olejowy w żurawiu i pech chciał, że ani nie miał go w zapasie, ani nawet w żadnym sklepie w Białymstoku (toż to miasto wojewódzkie! Powinno być przewodów do czorta) nie było takiego.
Trzeciego dnia szukał kłonicy, którą zgubił dnia poprzedniego. Na pytanie gdzie zgubił, skoro cały dzień szukał po mieście odpowiedniego węża gumowego, padła dosyć enigmatyczna odpowiedź, a potem seria westchnięć, świadcząca o tym, że przewoźnik kłonice może przecież zgubić wszędzie, nie tylko w konkurencyjnym leśnictwie i nie tylko podczas wywozu drewna.
Czwartego dnia nie odbierał telefonu, na zmianę z byciem zupełnie nie „available”, co doprowadziło Marysię do szewskiej pasji, bo oczami wyobraźni widziała, jak przewoźnik gapi się na wyświetlacz komórki i mówi do konkurencyjnego leśniczego, od którego zabrał właśnie kurs, że: „znowu ta „pi…pa” dzwoni”.
Piątego dnia przewoźnik musiał pojechać na przegląd samochodu, a potem była sobota i niedziela (niespecjalnie się Marysi paliło, żeby harować w łikęd), więc tartaczny świerk nadal leżał sobie w lesie, ku radości wiadomego owada, który rył sobie w łyku rozmaite chodniki i nyże, chwaląc dział marketingu nadleśnictwa i leśniczego, że pozwala mu spokojnie przedłużać życie gatunku.
Szóstego dnia był przegląd przyczepy. Siódmego zaś żurawia.
Ósmego dnia sama Marysia dzwoniła do przewoźnika, żeby nie przyjeżdżał, bo poszła plotka w nadleśnictwie, że ma przyjechać inspekcja pracy.
Dziewiątego dnia zadzwonił przewoźnik i powiedział, że musi jechać po kurs na Krużganki, bo komu jak komu, ale leśniczemu Zdzisiowi się nie odmawia. Sytuację rozładowała pomyłka językowa przewoźnika, który zamiast słowa „priorytet” użył „parytet”.
Dziesiątego dnia p.o. leśniczego Marysia, pełna gniewu zadzwoniła do przewoźnika i ignorując jego przemądrzałe „No co tam pani leśniczy?”, zapytała wprost:
- Przyjedziesz kurwa, czy nie?! Drugi tydzień dobijam się do ciebie, wkurwia mnie już zastępca zasranymi telefonami czy już wywiozłam ten pieprzony kurs, a jedyne co mogę odpowiedzieć to zastękać, jakbym miała rozwolnienie! Albo przyjeżdżasz w tej chwili, albo na przyszłość w dupę mnie pocałuj, bo u mnie nie wywieziesz nawet kawałka złamanej gałęzi! – i rozwiszczała się na dobre, robiąc sobie tylko przerwy na zaciągnięcie się papierosem – Nie będę ja za ciebie, jobów zbierała, ty konusie, a dodatkowo gęsi zbuku!
Po kilkuminutowych negocjacjach, gdzie użyto całej masy wulgaryzmów z jednej strony (Marysia), pokrętnych wyjaśnień z drugiej i mglistych obietnic (przewoźnik), stanęło na tym, że przewoźnik przyjedzie za godzinę, a Marysia załatwi mu pięć litrów samogonu. I wszyscy znów byli zadowoleni, a przewoźnik po kolejnym tygodniu telefonicznego molestowania przez Marysię przyjechał naprawdę.
Komentarze opinie