Twarz miał starą, pooraną i twardą jak ugór. Siedział pod drzewem i pokazywał w uśmiechu zdziesiątkowany zgryz. Zwykle patrzył na świat spod jabłoni w beztroskim spokojem; jak Budda, jak św. Franciszek; jak Serafin z Sarowa. I chociaż pod tą samą jabłonką namioty rozbijały trzy piękne przyjezdne na festiwal w Czeremsze, to właśnie on najbardziej magnetyzował.
Wszyscy znamy oklepane recepty na szczęście, by cieszyć każdą chwilą, żyć w zgodzie ze sobą, doceniać małe rzeczy, ale tylko pan Grzegorz naprawdę wcielał je w życie.
Słyszałem kiedyś opowieść dziewczyny, która wróciła z safari wielorybniczego, ale nie była tak szczęśliwa, jak pan Grzegorz, gdy opowiadał jak wstawiał hydrofor z synem.
Nie wiem, co to jest hydrofor, ale w jego opowieści, było to coś, co doprowadziło nie tylko dom do ładu, ale i wstawiło do pełni szczęścia. Zresztą pana Grzegorza wszystko doprowadzało do szczęścia. On go nigdy nie musiał szukać, znajdował je zaglądając do jakiejś skrytki w sobie samym.
Czułem się przy panu Grześku jak rozdygotany liść, a przecież obiegowych atrybutów szczęścia miałem więcej. Byłem od Grzegorza młodszy, zdrowszy, przystojniejszy i bogatszy.
Grzegorz nie trwonił czasu na zżymanie się, że coś jest nie tak, jak być powinno. Wszystko, łącznie z jego problemami, było tak jak być powinno. Kiedy miał z żoną ciche dni, wyjmował latarkę typu Colorado, którą dostał ze zdemobilizowanego komisariatu policji i świecił nią za dnia po domu. Po godzinie żona nie wytrzymywała i pytała czego szuka, a Grzegorz jej odpowiadał: – Miłości.
Proste! Bo jak mówił pan Grzegorz:
– Jeśli się nie rozmawia, to trzeba jak najszybciej zacząć rozmawiać, a jak się kłóci, to trzeba jak najszybciej już się nie kłócić, a kiedy skończy się wódka, trzeba iść do Woronowicza, chyba, że on nie ma, to wtedy do Zagórnego, a jak nie ma Zagórny, to Wasiluk – ma zawsze!
Pan Grzegorz wierzy, że Bóg jest jeden, ale umawia się do niego przez różne sekretariaty. On umawia się akurat przez sekretariat prawosławny, aczkolwiek, gdy w sekretariacie katolickim nie radzono sobie z gresem w zakrystii, Grzegorz ułożył posadzkę za darmo, a konkretnie za kubek najprawdziwszego katolickiego wina.
Nawet upływ czasu był dla niego powodem do szczęścia. Wszak niektórych szczęść nie można mieć za młodu.
– Przykładowo, żeby być oldboyem w straży pożarnej trzeba mieć 50 lat. Minimum!
A pan Grzesiu jest oldboyem. I to jakim! Żeby to udowodnić dźwignął się spod jabłonki i za chwilę wrócił w galowym mundurze strażackim z szamerunkiem i czterema orderami dla najlepszych oldboyów.
– A gdzie są moje dyplomy, statuetki i nagrody? – pomyślałem sobie.
Zawsze je wyrzucałem, myśląc o sobie z dumą, że nieprzywiązywanie uwagi do dyplomów to dowód braku próżności, a moje mniemanie o sobie rosło. Pan Grześ udowodnił mi, że rzeczywistość jest prostsza. Z ludzkich dowodów uznania należy się cieszyć po prostu, jak z wydłużających się wiosennych wieczorów, ogórków małosolnych, jesiennych grzybów i ciepłego pieca zimą.
Pan Grzegorz ma mniej problemów niż my, bo umrze w błogosławieństwie nieświadomości czym jest Windows 8 i filtr cząstek stałych. Nie wie nic o ADHD, NLD, DDA, dysleksji, dysortografii, dyskalkulii pojęciowo poznawczej, dyssemii, problemach płci społeczno-kulturowej, nie targa nim nawet Mickiewiczowski dylemat czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie, bo Grzegorz Mickiewicza nie czytał. Nie powoływał się też w swoich mowach spod jabłonki na egzystencjalistów, on po prostu radośnie egzystuje jak kwiat, jak jego własna jabłonka, jak strumień, jak ptak, który pod koniec lata przycupnie sobie na świerkowej gałęzi i nie trawiony żadnym dylematem, kompleksem czy fobią po prostu zatreli sobie po raz ostatni i spadnie w mech.
Komentarze opinie