Trudno się pisze, o czymś tak staroświeckim, niepopularnym a może i pretensjonalnym jak pokora. Nie mieści się to ani w koncepcji skrajnego hipsterstwa, ani religijnej prowokacji, ani nawet w formule absolutnego „what-the-fucku”.
Może, żeby to nie brzmiało, jak kazanie Piotra Skargi, to pokorę będę nazywał z angielska „humą” lub „humblem”, albo pieszczotliwiej „humilitką”. Nie za słodko. To może po niemiecku: „demut”.
Pokora to brzmi strasznie, bo idzie w poprzek współczesnej tendencji myślenia o sobie fajnie, dobrze, self-konfidentnie, pozytywnie, że jestem tego warta, że mogę wszystko. Tymczasem ta sprzeczność jest tylko pozorna. Pokora, tfu humbel nie polega na myśleniu o sobie źle, tylko mniej. Pokora polega na uzmysłowieniu sobie, że nie jestem lepszy ani gorszy od innych. Per saldo jest to dobra wiadomość. Oczywiście świadomość, że nie jestem lepszy od żula z zaropiałymi łokciami, który siedzi ostatnio na schodach sklepu Bojary jest dość trudna i przykra, ale za to jakże wspaniale rekompensuje to świadomość, że w istocie nie jestem gorszy od Brada Pitta i Roberta Lewandowskiego. Jasna sprawa, że mam trochę lepsze słownictwo i marynarki od żula i trochę gorsze aktorstwo i technikę strzału od pozostałych panów, ale to są w istocie tylko didaskalia. Wiem, że to niepojęte i dziwne, ale właśnie dzięki humie można to pojąć.
Powiem szczerze, że jestem dopiero na początku fascynującej przygody z demutem i już widzę, jakie mam zaległości, ale i jak gigantyczny potencjał. Całe szczęście nie urodziłem się w tym pokoleniu, któremu wmówiono, że pozytywne myślenie czyni cuda. Pozytywny myślenie sprawia tylko tępą ulgę i jakieś fikcyjne samozadowolenie. W gruncie rzeczy, tym czego z reguły w życiu potrzebujemy nie jest wiara w siebie, tylko zwyczajna odwaga. Trzeba mieć naprawdę jaja, a może nawet zajoba, żeby wyskoczyć humilatywnie w sam środek współczesnego świata, o którym można powiedzieć wszystko z wyjątkiem tego, że ma cokolwiek wspólnego z pokorą.
Ja zaprawiam się w humiltace dopiero od dwóch dni, ale mam już wymierne sukcesy. Najpierw udało mi się wbić w mega demut i pogadać z moją mamą. Zwykle wytrzymywałem z nią koło kwadransa i zaczynaliśmy się kłócić, a jak się pojawiał temat „działkowe plony” lub „przegląd chorób skóry i zgonów w dalszej rodzinie” to wymiękałem po pięciu minutach. Wczoraj przetrzymałem w cichości i spokoju kwadrans i poczułem, że coś w naszych relacjach drgnęło.
Dziś odpuściłem sobie, zrezygnowałem z tych wszystkich wielkomiejskich póz, naleciałości, nastawień i odważyłem zrównać się z żulem z parchem na łokciach. W zamian usłyszałem wspaniałą opowieść o tym, jak po 40 latach opierd...nia swojej starej doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Powód? W głowię mu się kręci od tego opierd...nia i blednie. No już po prostu nie te lata, albo za gorąco.
Pomyślałem, że nie będę mu nic tłumaczył. Jeśli jedyne, co nas różni to kondycja łokci, stan konta, stan wątroby i kilka innych nieistotnych szczegółów, to na pewno wyczuwa, że ruganie żony w celu uspokojenia się, ma taki sam sens jak picie trucizny w nadziei, że umrze ktoś inny.
A przed chwilą na pełnym humblu odwiedziłem bank, w którym byłem już cztery razy w sprawie przesyłki pieniężnej z Western Union. Za każdym razem nie dało się jej odebrać z powodu braku jakiegoś 10-cyfrowego numeru. Tym razem zamiast numeru okazałem trochę szczerej humilancji.
Okazało się, że to w zupełności wystarczy. I niech mi nikt nie mówi, że świat jest podły, bo będzie mu głupio, jak mnie dzisiaj, po 10 latach wygadywania takich bzdur.
Komentarze opinie