Reklama

Okiem hejtera, odc. 64 - Promocja master level

Master level. Czyli miszczoska. Czyli miszcze się za nią biorą. Tacy jak nasz marszałek i wicemarszałek. I tacy, jak pracownicy naszych instytucji od kultury. Master level promocja za nasze pieniądze. Kilka zdań o niej.

Pyta mnie kilka godzin temu koleżanka: "Widziałeś już co Dworzański odpier*olił we Włoszech?". Zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie, nie widziałem. Chwilę później widzę w facebookowym inboksie linka. Odpalam. Gdybym nie był ateistą, uprzednio bym się jeszcze przeżegnał, ale odpalam. I co widzę. Widzę młodych panów z Fair Play Crew w namiocie festiwalu Up to Date (ten zawsze na propsie). A obok nich dwóch dziadów borowych. Polityką raczej się nie zajmuje. Bardziej kręci mnie kultura i popkultura, więc dopytuję koleżankę, co to za dziady leśne między młodzieżą.  Owa informuje mnie, że to marszałek Dworzański oraz wicemarszałek Piorunek. Nasi reprezentanci, nasi przedstawiciele. Że to oto władza nasza, wierchuszka, że to krynica mądrości Podlasia, nasze podlaskie Peryklesy. Ponownie patrzę na zdjęcie. Nie, żebym koleżankę podejrzewał o łgarstwo, ale sprytu Odysa na twarzy nie widzę, muskulatury Achillesa tym bardziej. Widzę, co widziałem. Dziady borowe.

Termin w Polsce dosyć dobrze znany, bo zwyczajowo używany na określenie stylu i lansu działaczy PZPN - wiecie o co chodzi. We Włoszech, bo tamże się festiwal Up to Date promował. Sęk w tym, że jeśli wraz z młodą, ogarniętą i energiczną ekipą, musimy wysyłać naszych lokalnych działaczy, to chciałoby się, by owi reprezentowali sobą minimalny choć stopień profesjonalizmu. A w dzisiejszym świecie polityki i PR-u - cytując za klasykiem - oczywistą oczywistością jest, że elementem owego profesjonalizmu jest profesjonalny wygląd. Inaczej, to jedźcie sobie dziadować gdzie chcecie - nikt nie broni - ale za własne pieniądze. Inaczej zagryź zęby, wdziej marynarę i pantofle. I tak masz lepiej, niż na budowie.

Tymczasem nasze Peryklesy za nic miały marynarki. Jeden w białej koszulce polo, do jakichś czarnych kreszowych gatek. Byle jakie sandałki. Znać, że żonka kupuje. Ten jednak - pół biedy. Ważniejsze jaki lans zafundował sobie sam marszałek. Co najbardziej żenującego można wdziać latem? No? Na pewno zgadniecie. Co jest synonimem obciachu i wieśniactwa? O czym myślicie słysząc hasło "Ruskie na wakacjach"? Co stanowi apogeum bazarowego szyku i tombakowego podejścia do elegancji? Tak, zgadliście. A jakże. Skarpety do sandałów.

Rozumiem, że można cierpieć na różne przypadłości. Sam mam cukrzycę. I depresję. Zdarzyło mi się w życiu mieć różnej maści infekcje - bakteryjne, grzybicze. Rozumiem. Rozumiem, że ktoś może mieć fatalnego grzyba na nogach. A grzyb nieładnie pachnie. Choćby to były niepozorne drożdżaki. Rozumiem, że jak się trafi infekcja pod paznokciem, to ciężko się pozbyć. Rozumiem. A jak się ma grzyba, to ma się i świąd, i czasem pieczenie, a od stóp dobiega nieraz nieznośny fetor. Rozumiem. Wtedy faktycznie, lepiej zakryć skarpą, jasne. Ale dlaczego zakładać na nią sandały? A mało to lekkich i przewiewnych mokasynów? A ciężko kupić lekkie adiki, albo zwykłe trampeczki? Nie. Podlasie = wiocha, więc szanowny reprezentant jak Ruski z bazaru (bez urazy dla Rosjan), śmiga po Italii jak skończony wieśniak i w dodatku niby mnie reprezentuje. Gówno mnie tam reprezentuje. Raz, że zawsze, jak się młodym zdolnym coś uda, to się jakiś dziad borowy musi podczepić, dwa że na reprezentanta, co zakłada skarpetki do sandałów osobiście mogę co najwyżej dokonać defekacji. Miało być dobrze jak nigdy, był obciach jak zawsze. Promocja regionu master level. "Włosi! Przyjedźcie na Podlasie. Będziecie mogli zapier*alać w sandałach i skarpetach".

Zbiegło się to w czasie z innym wydarzeniem. Na adresy redakcyjne przychodzą masowo maile od wszelakich instytucji kulturalnych z naszego miasta. Świetnie. Dzięki im za to. Bo zachodzi tu symbioza. My mamy łatwiejszy dostęp do informacji. Oni mają promocję eventów, które organizują. Kiedy dostaję na pocztę fajnie zrobiony press kit, nie posiadam się z radości. Sęk w tym, że to nieczęste zjawisko. Zazwyczaj widzę, że połowa tekstu jest wyboldowana, co jest niesamowicie durne, bo w większości gazet/portali panują inne reguły edycyjne i to, co ktoś tak ładnie wyboldował, kilka(naście?, dziesiąt?) osób będzie musiało sumiennie odboldować. Innym razem cała informacja jest zawarta w jpgu i to w dodatku we wszystkich kolorach tęczy. Co oznacza, że - znowu - kilka(dziesiąt) osób z lokalnych mediów, przed umieszczeniem jej na portalu, czy w gazecie, będzie musiało całość ręcznie przepisać. Przy innej okazji ktoś zapomniał dodać materiału graficznego/plakatu/ulotki/zdjęć z poprzednich edycji imprezy. I znowu kilkadziesiąt osób siedzi w google"ach i szuka oprawy graficznej nieobjętej prawami autorskimi.

I tak oto od jednego z białostockich centr kultury dostaję informację o imprezie. Danych o dacie wydarzenia i czasie jego trwania zero. Do maila dodany plik graficzny 320 na ileś pikseli. Jest oczywiście stara śpiewka: "więcej informacji na www...". Więc klikam. I co widzę? Toczka w toczkę to co w mailu. Nic więcej. Czyli wcale nie "więcej informacji". Rzecz w naszym województwie wręcz nagminna. Owszem, psim obowiązkiem dziennikarza jest dopytać, poszukać. Ale nie zawsze jest na to czas i w natłoku obowiązków i imprez czasem zwyczajnie wygodniej olać kiepską informację. Znowu. Promocja master level.

A skoro we władzach i w kulturze mamy takich fachowców, to może jednak promujmy się jak dawniej samogonem. Działało? Działało.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do