Reklama

Okiem hejtera, odc. 73 - Cześć, spaślaki!



 

Spaślaki, pedofile i kler katolicki, to bodaj najbardziej znienawidzone przeze mnie grupy społeczne. O ile księdzem i pedofilem nie byłem nigdy, to spaślakiem owszem. Stąd kilka obserwacji na temat jedzenia, nawyków żywieniowych i takich tam.

Żarcie nie jest łatwym tematem. Ważne przy jego okazji jest kilka rzeczy. Rozsądek i wiedza. Tymczasem z  telewizji, facebookowego walla, tygodników opiniotwórczych i z ust znajomych docierają do mnie wiadomości o pomysłach tak idiotycznych, że ciężko uwierzyć. Szczególnie, że wprowadzają je w życie ludzie, po których spodziewałbym się minimum rozsądku. Zdrowego. Nie spasionego.

Kilka lat temu połowa moich grubych koleżanek była na diecie Dukana. Na czym ta dieta polega? Na jedzeniu zatrważających ilości białka. Stosowała ją moja była i do dziś pamiętam to jako okres kulinarnie przeokrutny, który - z racji że jestem dobrym partnerem i swoje połowice wspieram - przerywałem tylko i wyłącznie w skrytości i samotności, czytajcie: pod jej nieobecność. Nie wiem, czy moja eks stosowała jakiś konkretny wariant, czy klasycznego Dukana, ale opierało się to na tym, że żarła sałatę, przygotowane z minimalną ilością, lub w ogóle bez tłuszczu, mięso. Jadła jajka na twardo i piła niesłodzoną kawę. Plus hektolitry wody. Wszystko to wyciągnięte z jakiegoś internetowego kompendium pisanego być może przez współczesną domorosłą wersję Doktora Jozefa Mengele, takiego dwudziestowiecznego genetyka. Żarła te jajka, chlała tę czarną kawę bez słodkości, a w jej oczach zamierał blask. Zamierał, bo zakwaszała sobie ustrój. Takich ilości białka (rozpuszczalnego - przypominam - w tłuszczach) nie zniesie żaden organizm i żadne nerki. Dukan jest więc najprostszą drogą do tego, by stanąć w kolejce po przeszczep. Może pomogłaby filtracja tymi hektolitrami wody, ale jeśli się pije jej aż tyle, a nie każda woda charakteryzuje się poprawnym bilansem mikroelementów (tzn. część z nich więcej wypłukuje takiego wapnia, czy magnezu, niż z niej czerpiemy), a picie wody bez dodatków - co wie każdy beneficjent tropików, organizmowi nie daje praktycznie nic.

Czy dieta zadziałała? Tak. Od samej depresji związanej z takim żarciem człowiek zaczyna tracić na wadze. Sęk w tym, że sami autorzy diety zaznaczają, że nie można jej prowadzić dłużej. A więc jak w przypadku każdej diety czasowej, niechybnie na końcu czeka efekt jojo. W jej przypadku też tak było.

Dziś nie Dukan jest na tapecie, ale nowa moda. Dieta bezglutenowa. Co jest koniecznością w przypadku osób chorujących na celiakię, a wcale przyjemne nie jest, bo w cholerę wyrzeczeń wymaga, jest zauważalnie droższe od normalnej diety, produkty są nadal ciężko dostępne, a część bezglutowego żarełka zwyczajnie niesmaczna, to zupełnie zdrowi ludzie, to jest tacy, których organizmy tolerują gluten w stopniu idealnym, postanawiają stosować, przekonani że zapewni im zdrowie, dobrobyt, świetną pracę i kochające dzieci zamiast rozwydrzonych gównojadów. Nic bardziej mylnego. Wszystkim kobitkom (są tu w większości) i nielicznym facetom, którzy nie jedzą glutenu, "bo nie", powiadam - jesteście debilami. Jako beneficjent cukrzycy powiadam - jesteście debilami. Bo jeśli może się coś jeść nie doznając uszczerbku na zdrowiu, jeść to należy. Ja płaczę za codziennym puree ziemniaczanym. A wy smaczne i dające radość produkty wyłączacie na podstawie jakiegoś nienaukowego widzimisię. Jesteście więc debilami. Albo czynicie tak, bo to modne. Wtedy jesteście... nadal jesteście debilami.

Żryć trzeba. Żryć należy. Kilka lat temu Stachursky, taki wokalista disco polo, oświadczył światu, że będzie żywił się energią słoneczną. Nie dalej jak dwa tygodnie później Człowiek-Kolektor został zdybany w przydrożnej karczmie, jak wpie**** schabowego. Schabowy darem słońca...

Żryć należy jednak sensownie. I tu w sukurs przychodzi nam... własna biologia. Miałem kiedyś świnkę morską. Radośnie kilka razy dziennie zżerała własne boby. Powiecie "fuj!" - otóż nie, nie fuj. Krótki research dowiódł, że gryzoń robi tak z zupełnie naturalnej potrzeby regulowania swojej przemian materii i zabranianie mu tego może prowadzić do przykrych konsekwencji. Podobnie z nami. Nie żeby od razu wpierdzielać stolec, ale organizmu należy słuchać. To on podpowiada nam, że na przykład przed zimą należałoby choć minimalnie wzmocnić tkankę tłuszczową. A to, że nagle mamy ochotę na buraka, ogórka kiszonego, czy miód, nie oznacza że jesteśmy w ciąży (przynajmniej niekoniecznie), ale że organizm zauważa braki jakichś substancji i apetytem na nie daje nam o tym znać. Kryterium to doskonałe i w większości przypadków absolutnie wystarczające, by móc odżywiać się zdrowo. Z kilkoma jednak zastrzeżeniami.

Pierwsze  jest takie, że nie działa to w przypadku osób z przewlekłymi chorobami związanymi z odżywianiem i trzeba brać na to poprawkę. Ilekroć organizm podpowie mi, że mam ochotę na słodziutkie mango, tylekroć po jego konsumpcji skoczy mi cukier. Druga okoliczność to fakt, że mówiąc o zachciankach musimy ograniczyć je do... produktów naturalnych. Chce mi się śledzia - jem śledzia. Chce mi się pudełka ptasiego mleczka - nie jem ptasiego mleczka. Bo kilka tysięcy lat temu śledzia złapać mogłem. Ptasiego mleczka, pomimo wysiłku, raczej nie. Antropologicznie sensowne, nie? I tak dalej. Jeśli unikamy przetworzonego dosładzanego gówna (cukier - biały - jest w powszechnym obiegu dopiero od połowy XIX wieku) i produktów konstruowanych z większej ilości składników i dodatków, niż największe zestawy LEGO, wszystko powinno działać. No, chyba że poczekamy sobie jakieś kilka tysięcy lat, aż nasza ewolucja nadąży za zmianą w podaży produktów spożywczych. Wtedy pewnie będziemy mogli bezkarnie wpieprzać każde przetworzone świństwo.

Inna antropologiczna prawda to taka, że zmieniają nam się warunki życia. Z diety wysokoenergetycznej, która była uzasadniona w kiepsko ogrzewanych chatach i pomagała naszym przodkom ubranym w zwierzęce skóry, musimy przejść na dietę odpowiadającą naszym chawirkom z podgrzewaną podłogą i szczelniutkimi oknami. Nie przesiadujemy już zimą w temperaturze bliskiej dyszce (o ile nawet tyle dało się wyciągnąć z kozy) i nie zapieprzamy za królikiem pięć kilometrów z oszczepem. Jaka więc dieta? Taka, którą od wieków stosuje się w miejscach, gdzie temperatury są fajne i przyjazne użytkownikowi. Japonia. Włochy. To właśnie diety z Kraju Kwitnącej Wiśni i Śródziemnomorska uznane są za najzdrowsze.

I tu docieramy do kolejnego punktu zasługującego na hejt. Żeby wcielać w życie taką dietę, należy umieć - przynajmniej w stopniu minimalnym - gotować. A badania ośrodka Millward Brown - jak czytam - dowodzą, że w naszym kraju zaledwie 47 procent dziesięciolatków potrafi pokroić sobie chleb i wędlinę na kanapkę. Dlaczego? Bo ich rodzice są debilami i raz - boją się, że pomiot pochlasta się byle kozikiem i wykrwawi (co też byłoby działaniem darwinizmu społecznego par excellence), albo wyręczają ów -pomiot we wszystkim, czyniąc z niego - kiedy dorośnie - życiowego kalekę. Zaledwie kilka procent dzieci i młodzieży umie ugotować sobie zupę - a ta wszak jest niskokaloryczną okazją do konsumpcji bomby witaminowej w postaci wszelakich warzyw. Wśród moich znajomych (zwykle singli płci męskiej) panuje też zwyczaj wpieprzania kanapek z pasztetem, kebsów i tak dalej, na podkładkę tego, że nie umieją gotować. Raz: dieta to uboga i - jak dla mnie - smakowo nie do zniesienia. Dwa, że dowodzi nie tego, że gotowanie jest trudne, ale że dany znajomy jest abnegatem i idiotą. I że na każdym kroku szuka sobie wymówek. Co, jako jego przełożony, skrzętnie bym odnotował.

Znajome płci żeńskiej z kolei padają często ofiarą innego debilizmu. Ze swojego jadłospisu wykluczają tłuszcze, które - jak już wiemy - nie są wcale aż tak szkodliwe, szczególnie że nie trawi się ich w 100%. Po wyeliminowaniu tłuszczów, biorą się za produkty zbożowe, mleczne, wszelakie gówna light, które tłuszczu faktycznie mają mniej, mają natomiast zatrzęsienie o wiele bardziej szkodliwych dla organizmu cukrów. O tym, że ludzie dziś tyją nie od tłuszczu, ale od węglowodanów przekonują współczesne badania amerykańskie. W skrócie: z dzieciaka robi się gruba świnia nie dlatego, że mięsko w burgerku jest ciut za tłuste. Bachor zmienia się w spasionego potwora dlatego, że burgerek znajduje się w zawierającej tytaniczne ilości cukru białej bułce, którą popija wielką dolewką coli. A ta na pół litra zawiera - podaję z pamięci - aż 9 łyżeczek cukru.

Kiedyś śmiałem się, że w Pizza Hut i innych fast foodach zamiast "wielkiej dolewki" powinna być "wielka olewka". Wchodzisz, czekasz, a kelner cię olewa. Dla części naszej populacji byłoby to zbawienne.

Te powyższe to jeszcze mało absurdalne przypadki. Ludzie w swoich pomysłach na dietę idą czasem w taką stronę, że włos się jeży. Zjadanie łożysk, picie krwi miesięcznej, albo moczu. Skrapianie sałaty nie vinegrettem, ale krwią pobraną od ciężarnej. Diety pod horoskop. Diety pod fazy Księżyca. Diety pod to, która celebrytka od żarcia jest akurat na fali. Wszystko to cacane, genialne, nowatorskie i... modne. I gówno. Fałdy jak były, tak są, a Wasze dzieci mają w szkole ksywkę "Spaślak", bo gadki w temacie jest dużo, a przyzwyczajenia jak były złe, tak są. Tymczasem zwyczajny zdrowy rozsądek i trochę wiedzy - ale nie z broszur fundowanych przez producentów utwardzanych tłuszczów roślinnych, tylko ze zwyczajnych periodyków: biologicznych i medycznych, może nam zapewnić formę i zdrowie. Bycie spaślakiem to kwestia wyboru. Byłem tam, wiem co mówię.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do