Jest Nowy Rok. To zwykle moment podsumowań, snucia planów, postanowień. Ale i moment kiedy, jak nigdy - może najwyżej w dniu urodzin - człowiek zauważa, jak szybko lecą latka, jak się starzeje, grzybieje i w ogóle dzieje się z nim wszystko to, co sprawia, że starzy ludzie śmierdzą moczem.
Grzybem jestem niby jeszcze dosyć warunkowo. Ale i tak czuję już ciężar czwartego krzyżyka, który od trzeciego będzie różnił się wielością chorób, nerwobóli, ekonomicznych frustracji. Zapadam też na chorobę wieku posuniętego, którą powszechnie zwie się melancholią. Melancholia to taka jednostka chorobowa, w której targnięta nią osoba uważa, że kiedyś było lepiej i fajniej. Kobiety miały skromniejsze fi tam gdzie wiadomo, wędliny zawierały więcej mięsa, teleturnieje były mądrzejsze i tylko Ibisz wyglądał starzej, niż obecnie. I tak puszczam wodze fantazji...
Na Facebooku znajduję zrozumienie. Pełno tam stron, które z braku lepszego określenia (lepsze jest - "zgrzybiałe" - ale admini mają do siebie zbyt mały dystans na takie słówko), nazwijmy: "vintage". Vintage, czyli niby szykowne, w opozycji do gvintage (wym. gwintejdż) polegającego na piciu taniego wina bez naczyń pomocniczych. Przeglądam to cholerstwo i widzę opatrzonego już mocno mema z ołówkiem i kasetą audio oraz stwierdzeniem, że "jeśli nie wiesz co ma wspólnego jedno z drugim, to miałeś/aś fatalne dzieciństwo". Nieprawda. Młodzież ma dziś duzo lepsze dziecięctwo, dzieciństwo i młodość. A to co właśnie sam robię i to co robią macherzy od tych fanpage"y, to właśnie ta rzeczona melancholia.
W wielu segmentach rzeczywistości jest dziś inaczej, niż było za moich czasów. Natenczas w Białymstoku były 3-4 sklepy muzyczne, asortyment których zmieniano tak często, jak wasi wujowie zmieniają majtki. Człowiek pamiętał w którym i co leży na danej półce, czy raczej w tych przesuwanych czarnych klatko-stronicach. Wchodziło się i pytało czy była dostawa. Bo dostawa była tylko czasem. W sieci też nie było jak płyty zamówić, bo była na poziomie IRC-a i miało ją jeden-dwóch kolegów z klasy. Niby same minusy, ale człowiek - zamiast wpisać po prostu dane hasło do google"a - miał jakiegoś questa. Zupełnie jak w fantasy. Młody wojownik wyrusza w wyprawę po sklepach, po drodze spotykając kolejnych mędrców. Zwykle byli to właściciele rzeczonych sklepów, z racji wykonywanego zawodu mocno osłuchani. Zbierał, gdzie mógł manuskrypty i tajemne księgi z zaklęciami (ziny - latające w 2 obiegu kserowane gazetki wydawane przez fanów dla fanów), dzięki którym dowiadywał się różnych prawd i ogólnie co w trawie piszczy. Nowości, a przede wszystkim debiutów nie było na jakimś bandcampie, ale trzeba było zmierzyć się ze swoją bandą orków, czyli pocztą polską, napisać do tego, albo tamtego muzyka/wydawcy, wysłać pocztą hajs i czekać, aż ów odeśle kasetę. Na końcu oczywiście czyhał smok, czyli kapitalizm. W takim znaczeniu, że podówczas mało którego gówniarza stać było na cotygodniowy rajd do sklepu po co najmniej kilka pozycji. Trudny quest. Ale nagroda była warta zachodu.
Odpakowywało się płytę, czy kasetę, wąchało wkładki, czytało, a potem memoryzowało teksty. A jeśli owe nie były wydrukowane, siadało się z kolegą, który też znał obcy język i rozkminiało cóż śpiewa wokalist(k)a. No bo nie było pierdyliona stron, gdzie można teksty przeczytać. Efekty były różne, jak choćby fakt, że usłyszeliśmy cały koherentny tekst w jednym z numerów Cocteau Twins z płyty "Treasure", gdzie nie pada ani jedno słowo po angielsku. Ba! Nie pada żadne słowo w ogóle.
Niższe były też standardy. Puby kojarzyły się ze specyficznym piwno-nikotynowo-mocznikowym fetorem (pamiętacie czasy, kiedy w knajpach się paliło?), a nie z hipsterozą przesiadującą nad kawą z iGównami. Na opcje,kiedy podchodzi do was grupka ludzi i wskazując na noszoną przez was koszulkę z zespołem mówili: "Skład, albo zdejmuj" się spóźniłem. Nie spóźniłem się za to na moment, kiedy I L.O. im. Adama Mickiewicza przepijało sobie wątroby tam, gdzie dziś stoi OiFP. Nie spóźniłem się na grasujące tam nieraz grupki skinheadów z przydworcówki, z którymi żyliśmy we względnej symbiozie. Czy raczej komensalizmie, bo oni brali od nas fajki, a my od nich najwyżej ciepłe słowo. Zdarzyło mi się być kilka razy na nieistniejącym już dziś squacie DeCentrum, gdzie zawsze panowała bardzo pozytywna atmosfera i odbył się niejeden fajny koncert. A koncerty były wtedy w Białymstoku taką rzadkością, że na rzadko srało się - ze szczęścia - choćby wtedy, kiedy w Famie grały trzy-cztery lokalne półamatorskie zespoły metalowe.
No i domówki. Tych - paradoksalnie - dzieje się dziś mniej, mimo że większość moich znajomych dawno funkcjonuje na swoim. A jeśli już są, to raczej grzeczne, kulturalne. Nie ma alkoholowych lotów koszących, bicia się po mordzie, przepalonych dywanów, obrzyganych tapet. Całej tej gówniarskiej rebelii, która jest przecież tak ważna dla kształtowania się osobowości. Dziś nikt nie zamachuje się też na autorytety - głównie dlatego że owych już nie ma. A jak ma człowiek na mędrca wyrosnąć, jeśli w młodości nie kwestionuje wszystkiego i wszystkich? Ostatnia jakkolwiek idealistyczna moda związana z jakże denerwującym grungem to już też wspomnienie przeszłości. Dziś, by wyznawać za młodu jakieś naiwne ideały, trzeba być kompletnie zakutym łbem. Przecież fajniej odkrywać jedna po drugiej rzeczy hip, wdychając parę starbucksowej kawy. Nie ma subkultur, bo mody zmieniają się zanim uda się je nazwać. Nie ma też sensu mozolnie zbierać katan, glanów, bojówek - po składnicach harcerskich i sklepach demobilowych. W galerii w końcu dostanie się wszystko. Ostatnio wielkim smutkiem napełnił mnie widok H&M-owego T-shirtu z nadrukiem Ramones. Bunt nie przychodzi dziś naturalnie (chyba, że w ISIL). Bunt trzeba kupić za hajs starych. Jedzie się po niego ruchomymi schodami.
Wszystko powyżej - i wiele innych rzeczy - które mógłbym tu umieścić, pewnie napawa was wrażeniem, że z łezką w oku wspominam dawne czasy,jako bardziej wartościowe, fajniejsze, bardziej idealistyczne. Nic podobnego. Moja melancholia, moje wspomnienia, moje doświadczenia i mój sentyment są tylko moje własne. Obiektywnie wcale nie byliśmy lepsi. Prędzej bardziej naiwni i pszennno-buraczani. Niektórym (w tym mnie) buractwo zostało. Pszenna naiwność ustąpiła miejsca... cynizmowi? Nie. Znudzeniu? Nie. Powadze? Już bliżej. Dojrzałości? A co to dojrzałość w epoce kidultów? Inne są dziś porywy, inne powody do stresu, inne plany, marzenia i nadzieje na przyszłość. Już się nie chce zawojować świata - zostawiamy to Putinowi. Już się w ogóle mało chce. Bo jeśli dotąd się nie stało, pewnie się nie stanie. Teraz to już baba, dom, ciepłe kapcie i wspomnienia, jak na Sylwestra 99/00 ktoś narzygał do bigosu. Smutne? Ponure? Nie. Chyba po prostu naturalne. Właśnie zauważyłem że rwie mi się jeden z kapci. Bardzo mnie to boryka.
Komentarze opinie