Reklama

Mimośrodowo: Czesanie dżoba z dotacji

No i zaczął się kolejny letni sezon artystyczny. W ramach przybliżania sztuki do ludzi, mniej i bardziej wybitni przedstawiciele kultury będą całkowicie bezpłatnie dostępni na jarmarkach, festiwalach i festynach. Bardzo to piękne – powiedzą niektórzy – bo zwykli ludzie będą mogli spotkać się ze sztuką. I bardzo degenerujące – dodam – bo utrwala się nawyk, że za watę cukrową trzeba zapłacić, baloniki na patykach też kosztują i tylko masowa sztuka i kibel na Orlenie pozostają gratisowe.

To jest degenerujące również dla artystów, bo nie są w stanie zweryfikować, jak bardzo w rzeczywistości są cenieni. „Jesteś wart tyle, co Twój kolejny występ” – mawiają artyści w Stanach. Niektóre nasze gwiazdy już się od dawna nie biletują, tylko robią skoki na gminne i powiatowe budżety, których dysponenci chcą się pokazać z Dodą, Marylą, Jackiem, co by im słupki wzrosły. W rezultacie przeciętna gmina zamiast codziennej sztuki u podstaw, załatwia całą swoją misję jednorazowym koncertem Rudiego Schubertha, który zgarnia całoroczny budżet i po kłopocie. W blasku ładnie śpiewającej Justynki z IV c, wójt się nie pogrzeje, no chyba, że Justynka wygra „Mam talent”, to wtedy wójt przypomni, jaka gmina wydała ów talent i dostanie jakąś jednorazową dotację czy inne wsparcie. I wkrótce i ona zżyje  się z myślą, że nie ma co prosić widza o niepewny bilet, skoro można wyżebrać dotacje w lokalnym referacie kultury. I w tak niewinny sposób łamie się naturalny odwieczny układ wymiany dóbr materialnych i dóbr kultury między widzem i twórcą. Bo widz widział Stachurskiego na Dożynkach za darmochę, więc czemu ma się dać oskubać z 10 zł dziesięciozłotowy bilet dla lokalnych muzyków, którzy całą młodość strwonili na fortepianowych palcówkach i rozorywaniu opuszków na strunach kontrabasu. To już jest zdzierstwo. Za sracz i sztukę nie płacę, nie dlatego, że nie mam, tylko z zasady! – twierdzi masowy Polak.

Ja rozumiem, że zupełne niewspieranie i urynkowienie kultury sprawiłoby, że wszyscy śpiewaliby o niej, która tańczy dla mnie, ale druga skrajność, ta dotacyjna, zaczyna promować jednostki konformistyczne, pełgające, kunktatorskie, korzące się i złamane, czyli jednostki z definicji nie artystyczne. Jednostki, które nie robią sztuki z potrzeby, tylko czeszą dżoba z dotacji.

To oportunistyczne, uległe i prodotacyjne myślenie narasta w głowach kolejnych gniewnych poetów z dawnych lat, którzy postanowili obrosnąć w tłuszcz. Włodarze wielu placówek, uwierzyli już, że realizowanie kultury na tradycyjnej linii artysta-odbiorca nie ma żadnego sensu, trzeba to robić na okrętkę przez sponsora, ministerstwo, Unię, fundację czy stowarzyszenie. Sztuką nie jest przecież robienie sztuki, ale robienie kasy. Coraz więcej ludzi kultury bezkrytycznie już to sobie przyswoiło. A jak się użebrze dotacyjkę, to później sztukę zrobi każdy. Bo co to za sztuka wierszyk sklecić, zdjęcie cyknąć, piosenkę zaśpiewać, jakieś tanuszki na scenie wyszmoncić. Taki kurs, mam wrażenie, zaczyna przyjmować to podstawowa, organiczna kultura, która wyrasta z gminnych, miejskich, wiejskich i gminno-wiejskich domów kultury.

- Tu nikt na nic nie przyjdzie.

- Tu nic nie da się zrobić!

- Tu nikt na nic nie wyda pięciu złotych. – mawiają dyrektorzy placówek, a za nimi powtarzają to artyści i wszyscy ustawiają się w grzecznej kolejeczce po kasiorkę do wójta lub do cioci Unii.

Sztuka, która nie weryfikuje się naturalnie przed trybunałem widza, po prostu wyrodnieje. Sztuka, która weryfikuje się, tylko przed trybunałem widza, wyrodnieje jeszcze bardziej. Dlatego naturalnym stanem kultury jest dramatyczne napięcie, fascynujące swym niepokojem drżenie, to coś pomiędzy szczęściem spotkania mecenasa a duchową emigracją, coś pomiędzy sfrustrowanym koniakiem w podrzędnej oberży, a nieoczekiwanym telefonem od hurtownika kaskad ogrodowych, by zagrać za 20 tys. na weselu jego syna, to palenie w piecu swoich arcydzieł, żeby ogrzać się zimą, to pewien rodzaj szaleństwa i eksplorowania pobocza życia.

Szkoda, że dziś artystyczne życie na boku społeczeństwa przejawia się głównie w nadreprezentatywności słówka „OFF” w nazwach wielu imprez, a artystyczna niepokorność kończy się często na pokazywaniu dupy, tatuażu i obrazoburczym pseudonimie. Bo społeczeństwo wciąż chce mieć dzikiego i nieobliczalnego artystę, szkoda tylko, że na swoich warunkach i na własnej dotacyjnej smyczy.

(Krzysztof Szubzda/ Foto: BI-Foto)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do