Miniony tydzień obfitował w wydarzenia, które aż się proszą o skomentowanie, ale skoro już wszyscy zdążyli się wypowiedzieć w sprawie marszów i działań „patriotycznych”, mi pozostaje coś zupełnie innego. To zepchnięty na drugi plan, w natłoku informacji z Białegostoku i Warszawy, program Warsaw Shore.
Zacznę od tego, że jak dla mnie, MTV skończyło się w momencie, kiedy przestano na jego antenie prezentować przeboje muzyczne oraz listy przebojów. Jeszcze w latach 90 – tych to głównie ta telewizja kreowała gwiazdy i nadawała trend muzyczny tysiącom fanów z różnych krajów świata. To właśnie dzięki tej stacji można było być na bieżąco z muzyką światową, śledzić karierę Michaela Jacksona, Whitney Houston, Curta Cobaina i wielu innych. Być może wraz z ich śmiercią odeszło to co wartościowe i dobre w telewizjach muzycznych. Ale nadal wielu artystów daje sobie radę na światowych scenach i bez MTV. Tymczasem stację zaczęły okupować coraz to głupsze programy dla nastolatków. Nie wiem z jakiego powodu przetrwała nazwa MTV, skoro z muzyką ten kanał przestał mieć cokolwiek wspólnego od momentu, kiedy pojawiły się porady randkowe oraz inne duperele.
Gimbaza oraz ludzie o intelekcie młotka lub co najwyżej śrubokręta nadal oglądały rozterki i kłótnie o byle szajs. Stacja zaczęła podupadać, więc trzeba było wymyślić bombę. No i wymyślono. Tylko, że ja w najśmielszych snach nie przewidywałam, że może być jeszcze gorzej. A jednak…
Pierwszy odcinek programu Warsaw Shore podesłał mi redakcyjny kolega Waliński. Jak zwykle myślałam, że znalazł coś ciekawego lub przynajmniej kontrowersyjnego, ale po obejrzeniu do połowy przesłanego linka udało mi się tylko zapytać: „Co to k…a jest?” Byłam w totalnym szoku. Dziś już ochłonęłam i nie jestem w szoku. W sumie na dobry ład, taki program był absolutnie do przewidzenia. Natychmiast zaczęły się komentarze, że to dno, że telewizja zeszła już poniżej poziomu szamba, że nie warto tego oglądać. Ludzie na facebooku przesyłali sobie linki z komentarzami o debilach zamkniętych w domu, o dziwkach i pustakach, o propagowaniu rozwiązłości, o menelstwie i totalnym upadku mediów oraz wszelkiej moralności. Patrzyłam, czytałam i doszłam do wniosku, że producenci Warsaw Shore mieli cholerną rację wypuszczając taki program. Osiągnęli dokładnie to, czego chcieli – oglądalność jakiej nie mieli od lat.
Jeszcze taka refleksja na koniec. Jestem za tym, żeby takich programów było jak najwięcej. Powiecie, że mi odbiło? Że coś mi się w główkę stało? Nic z tych rzeczy! Każdy kto widział choćby fragment programu wie, że pojawiający się w nim bohaterowie to zwykły margines społeczny i zaryzykuję tezę, że moja szczotka od kibla ma większe IQ niż to towarzystwo, bo przynajmniej nie odzywa się głupio w odpowiedzi. To dlaczego jestem za takimi programami? Dlatego, że są prawdziwe. Dlatego, że zamknięci w domu osobnicy to nie aktorzy, a autentyczni sąsiedzi, bywalcy klubów, restauracji, sklepów, pasażerowie komunikacji miejskiej, przechodnie, itd., itd. Tacy żyją wśród nas, są nieleczeni, ani nie trzymani w odosobnieniu, to część naszego społeczeństwa, czy to się komuś podoba, czy nie. Może dzięki takim programom będzie więcej powodów do śmiechu i mniej karier w stylu Joli Rutowicz i Frytki, które są znane z tego, że są znane. I może w końcu dzięki takim programom ktoś w końcu pomyśli fachowo nad programem edukacji, a rodzice o wychowaniu dzieci.
Komentarze opinie