W samym środku miasta jest Ratusz, a wokół niego roztacza się rynek. No właśnie - a może plac miejski, jak chcieliby nazywać to miejsce pomysłodawcy słusznej jego rekonstrukcji. Tak więc: plac to, czy rynek?
Sprawa nie jest tak błaha, jak by się mogło wydawać i nie jest to problem wyłącznie historyków, regionalistów i językoznawców.
Sprawa białostockiego: rynku? Placu? A może placów albo rynków? Jest ciekawa i skomplikowana. Nie dość, że nasz rynek (plac?) jest wyjątkowo rozległy, to ma bardzo nietypowy i rzadki, trójkątny kształt. Jego wierzchołka trzeba przecież szukać gdzieś w okolicach Książnicy Podlaskiej, przez co najdłuższa środkowa tego trójkąta mierzyć będzie (п razy drzwi) pewnie z 400 metrów.
Cała ta przestrzeń przecięta jest ruchliwą ulicą Sienkiewicza, a w jego północny bok wbija się, zamknięta co prawda dla ruchu, ale jednak, ulica Lipowa (nazywana dla niepoznaki Rynkiem Kościuszki).
Mamy więc - patrząc od wschodu - Plac im. Jana Pawła II, na którym jednak sprawuje pieczę marszałek Piłsudski. Plac ów ma w założeniu służyć uroczystościom państwowym, narodowym i religijnym, ale ostatnio większość tychże odbywa się u stóp kościoła św. Rocha, przy - nota bene - placu im. Romana Dmowskiego….
W oddali mamy księdza Popiełuszkę. Dalej quasi pomnik papieża. Następnie marszałek. Dalej - ulica Henryka Sienkiewicza, po której przekroczeniu wkraczamy na Rynek Kościuszki, który płynnie przeistacza się w Plac Miejski. Nagromadzenie symboliki - ogromne. Równie ogromny zamęt symboliczny.
Patrzę właśnie na leżącą obok laptopa reprodukcję białostockiej pocztówki z 11 marca 1918 roku. Patrzymy na ulicę Lipową mniej więcej z miejsca, gdzie teraz mieści się restauracja z japońskim jedzeniem. W głębi widać trzy wieże katedry. Po lewej, ulica Lipowa obsadzona jest (musicie mi uwierzyć, ale to prawda!) szpalerem lip.
Po prawej stoi ratusz . Jego korpus - choć tego nie widać na zdjęciu - mieści halę targową, a z wieży korzystają strażacy. Na starej fotografii wyraźnie widać, jak wokół czterech sporej wielkości przybudówek kłębią się ludzie. Towar sprzedawany jest wprost z okiennic, ale też układany na prowizorycznych straganach lub rozkładany po prostu na kocich łbach bruku.
Białostocki ratusz nigdy nie pełnił nominalnej roli ratusza. Miastem zarządzano z wielu innych miejsc, ale nigdy stąd. Od zawsze funkcja tego budynku wraz z przyległą przestrzenią była funkcją merkantylno-komercyjną. Mówiąc wprost: miejsce to od zawsze służyło wymianie towarów i usług, a więc również bogaceniu się.
To w rynkach - przy okazji kupowania i sprzedaży - od zawsze spotykali się ludzie i poza ubijaniem interesów spotykali się, pili kawę, rozmawiali i sprzeczali o kobiety i politykę. Odpowiednikiem polskiego słowa "rynek" jest niemiecki Marktplatz - plac handlowy, a jednocześnie miejsce spotkań i - w konsekwencji - współczesny odpowiednik greckiej agory - miejsce spotkań, przestrzeń wolności i przenikania się wszystkiego ze wszystkim.
Słowa te piszę wygrzewając twarz w ostatnich promieniach piątkowego słońca. Siedzę na ławce w naszym białostockim rynku i patrzę na składających swoje stragany kupców z tegorocznego jarmarku wielkanocnego. Sprzedawali miód, chleb i tandetne ozdoby, a dla chcących znalazła się nawet porcja miodu pitnego degustowanego spod lady, bo bez akcyzy i zgody na sprzedawanie alkoholu w miejscach publicznych.
Ech, szkoda, że białostocki rynek utracił swoją "rynkową" naturę i stał się placem.
Plac kojarzy mi się z miejscem, gdzie w równych szeregach przechadzają się defilady, gdzie wygłaszane są orędzia i obwieszczenia, gdzie "Ordnung muss sein". Gdzie wszystko regulują pozwolenia i zakazy. Zakaz jazdy na rolkach, zakaz jazdy na rowerze, zakaz dla deskorolkarzy, parkourowców i co tam jeszcze można sobie wymyśleć do zakazywania.
Od placu wolę rynek. Od zakazów - szeroki wachlarz możliwości. Otwarta przestrzeń rynku, rynku jako centrum, z którego można pójść w każdą stronę świata, jest również symbolem wolności, mieszania się, kotłowania, ścierania i tworzenia z tej mieszanki przez cały czas czegoś nowego.
Komentarze opinie