Gdzieś w Narnii, za siedmioma górami, za siedmioma lasami... Albo nawet całkiem blisko, leżało sobie prowincjonalne, w gruncie rzeczy nieciekawe miasto. Nieudolne władze na różne sposoby nieudolnie próbowały promować je w reszcie królestwa. Organizowały idiotyczne akcje, marnowały publiczne pieniądze tworząc akcje dla nikogo i z zerowymi efektami. W mieście owym pojawiła się grupa ludzi, którzy mieli świeże spojrzenie, wiedzieli co dzieje się na rynku muzyki ambitnej - ale i zarazem w całkiem szerokich kręgach popularnej. Zorganizowali festiwal. Naprawdę dobry. Odbyły się dwie edycje. Wydarzenie miało miejsce w amfiteatrze przy miejskiej operze i faktycznie nie należało do tanich. Szczególnie, że szły na nie pieniądze podatników. Ale osiągało swój cel. Jako jedna z niewielu inicjatyw w mieście, ściągała doń gości z pozostałych regionów królestwa.
Już kilka miesięcy przed festiwalem na portalach społecznościowych prowadzona była udana kampania promocyjna, która sprawiła, że druga edycja udała się nie tylko artystycznie, ale i frekwencyjnie. Podobnie stargetowanych imprez w królestwie za wiele nie było, zaproszeni na festiwal artyści stanowili śmietankę gatunku, a wszystko odbywało się w nadobnych okolicznościach przyrody i architektury. Nic dziwnego, że zapowiedziana na czerwiec trzecia edycja wzbudziła w królestwie emocje. Od gór do morza melomani z wypiekami oczekiwali ujawnienia kolejnych koncertowych frykasów. Z wyprzedzeniem pakowali plecaki i tylko czekali na możliwość zamówienia karnetów.
I się doczekali...
Lokalne, i nie tylko, portale społecznościowe obiegła informacja, że oto trzecia edycja festiwalu się nie odbędzie. Bo zabrakło... kasy. Koniec bajki. W wielkim gmachu miejskiej opery, na który poszły kolosalne pieniądze, a kolejne bajońskie kwoty idą na jego utrzymanie, w gmachu zwącym się buńczucznie "europejskim centrum kultury" nie ma miejsca na imprezę, która jak mało co innego promowała nasze miasto, region; zachęcała do wizyty (nieraz po raz pierwszy) w mieście gości z innych części królestwa. Aslan zdechł, zapanowała Biała Czarownica... Czy raczej Biały Czarownik.
A ten chytrym jest, bo o swój zad zadbać potrafi. Nie dosyć że pobiera pensję dyrektora rzeczonej opery w rzeczonym mieście (oczywiście, że fikcyjnym - no skąd te wasze skojarzenia?), to dorabiał sobie reżyserując przedstawienia na których chałturzyli artyści z przyjezdnego ocierającego się o tancbudę teatru, albo takie, na które spędzano zrozpaczone i zasypiające w trakcie dzieci. Kolejne pieniążki Czarownik inkasował za wszelkiego rodzaju działalność dodatkową. Nie zmogły go nawet oskarżenia centralnych służb kontrolnych, które zarzucały mu, że pracował w dwóch miejscach naraz, co w królestwie, o którym mowa, jest złamaniem ustawy antykorupcyjnej. Taki chytry ten nasz Czarownik.
Komentując decyzję o odwołaniu festiwalu tłumaczył się, że w całej tej wielkiej Narnii nie znalazł sponsorów i organizacja owego byłaby "rażącą niegospodarnością". Śmiech bierze. Ktoś, kto potrafi rocznie na różne sposoby zainkasować ponad 180 tysięcy złotych, czy jaka tam waluta obowiązuje w królestwie, z pewnością by sobie poradził. Bo w końcu zrazu widać, że na czarach się zna. I niejednego cudzego królika do swojego kapelusza umie wsadzić. Może po prostu nie poczuł w tym osobistego interesu. Bo żenujący spektakl dla dzieci wyreżyserować można bez problemu. Występ zachodniej gwiazdy już trudniej. I gdzie tu własny urobek? Nie ma? To po co się starać? A jak podległe narniańskie stworki będą protestować, potraktuje się je, jak uprzednio pewną szatniarkę, o której rozpisywała się lokalna narniańska prasa. Na nic protesty mediów. Na nic interwencje służb. Co Biały Czarownik zdecyduje, to będzie. Najwyżej w kamień zamieni. Albo zwolni.
W oryginale, tj w pierwszym tomie powieści C.S. Lewisa tyrania Czarownicy kończy się z iście chrystusowym zmartwychwstaniem Aslana, podstępnie zgładzonego prawowitego króla. W naszej bajce Aslana na horyzoncie nie widać. Ci, którzy mogą poradzić cokolwiek na rządy Czarownika o którym tu mówimy nie są potężnymi lwami, pełnymi odwagi, siły i rozsądku. Są bandą leniwych głupców, ślepców błądzących we mgle, którzy od trzymania się stołków mają już odciski na łapach. Czymś na kształt Kabaretu Form Sierocych "Jurki", tylko że z ciężkimi, od przechodzących pod stołem pieniędzy, kieszeniami. Nie dbają, że Czarownik właśnie sabotuje pierwszą nowoczesną markę miejską z prawdziwego zdarzenia. Nie spieszą z propozycją dofinansowania, bo nie będą się mogli pod festiwalem podpisać. Bo ich ta marka nie obchodzi. Są za tępi, by ją rozumieć. Za słabo wykształceni. Za mało zorientowani. Zbyt prymitywni.
Koniec bajki jest prosty. Festiwalu nie ma. Marka odchodzi w zapomnienie. Czarownik dalej uprawia działalność właściciela folwarku. Jego zwierzchnicy podobnie. Do miasta nie przyjeżdżają już goście z innych części królestwa. Bo po co? Pan i Pani Tumnus, jak reszta fantastycznych stworków, stoją przemienieni w kamień. W mieście jest zima. Szarość. I nuda. Tyle.
Smutna to bajka, nie? Bez happy endu. I jakoś znajomo brzmi. Opowiadajcie ją znajomym. Dzieciom. Pamiętajcie o niej przy wyborach samorządowych. Bo po to są bajki. Żeby z nich czerpać morał. Żeby w podobnych przypadkach nie pozwolić Czarownikom obracać gigantycznymi pieniędzmi. By ich zwierzchnikom nie pozwolić gładzić Czarowników po tłustych zapoconych wolach. Żeby pisać petycje, nagłaśniać sprawę w mediach społecznościowych. Pytać władze. Przerywać ich samozadowolenie. Weryfikować przy urnach. Nie pozwolić chciwym prymitywom i kretynom niszczyć pięknych inicjatyw tworzonych przez piękne, pełne pasji dusze. W końcu już od Ezopa wiemy, że bajki potrafią wiele nauczyć.
Komentarze opinie