Reklama

Okiem hejtera, odc. 48 - Przedsiębiorca, wersja białostocka

Gordon Gekko z pamiętnego "Wall Street" był strasznym ku*asem. Nie ma sensu szukać lżejszego epitetu. Bydlę pierwszorzędne, swołocz zaprzańska, hucuł parszywy i inne takie. Sęk w tym, że postacie takie jak on, czy nawet Patrick Bateman z "American Psycho" Bretta Eastona Ellisa, poza byciem siedliskiem wad wszelakich, posiadały pewne zalety. Wielce krytykowany archetyp yuppieszona i corporate slave"a to w warunkach naszego miasta nadal niedościgły wzór. A ów fakt, to z kolei dowód na to, że jesteśmy sto lat za neandertalczykami.

Pracując w prywatnych i niezależnych mediach nie możemy liczyć na żadne pieniądze "z góry". Funkcjonujemy jako podmiot na kapitalistycznym rynku, a zatem podlegamy jego regułom. W dobie, kiedy mało komu chce się płacić za prasę na fizycznym nośniku, czy - jak się mówiło onegdaj - "papierową", główną metodą finansowania mediów, a więc karmienia owych mediów paskudnych pismackich pracowników oraz ich obrzydliwych dzieci z powykrzywianymi gębami jest reklama. Nieważne, czy to telewizja, czy gazety, czy wreszcie radio. Gerbery pomiotowi trzeba za coś kupować, wypłatę trzeba dostać, medium musi zarabiać. Tymczasem u nas większość przedsiębiorców tego nie rozumie. Nie rozumie, że jeśli wpadają już na słuszny pomysł reklamy w mediach o jakiejś konkretnej docieralności, muszą mieć na ten cel konkretny budżet. Pomijając anegdoty własne, wspomnę tylko, że kolega, pracujący jako handlowiec w pewnej lokalnej stacji radiowej wspominał sytuację kiedy umówił się na spotkanie z pewnym białostockim przedsiębiorcą zajmującym się naprawą i pimpowaniem bryk (bodajże - nie pomnę i nie jest to najważniejsze). Ważniejsze, że ów przedsiębiorca był ważko zainteresowany radiową kampanią reklamową obejmującą emitowany kilka razy dziennie spot. Kampanię taką trzeba zrealizować, to jest rzeczony spot nagrać (lektor, realizator, studio, czas, prąd), a potem emitować w jak najlepszym czasie antenowym. Ilość emisji zależy oczywiście od tego, ile zainteresowany nimi klient zapłaci.

Kolega zapytał rzeczonego przedsiębiorcę, ile jest w stanie/chętny na taką kampanię reklamową wydać. W odpowiedzi usłyszał... "Trzysta złotych".

Komentarz w tym miejscu jest chyba zbędny. Właściwie na pewno jest zbędny.

Wiele mówi się ostatnimi czasy o tym, jaka dzikość panuje w naszym mieście w kwestiach reklamowych - to jest, jak szkaradne, nieprofesjonalne i chaotyczne są billboardy i szyldy. Jakie koszmarki językowe można dostrzec czytając treść zawartych na nich reklam. Jak upstrzone głupimi i brzydkimi reklamami bywają białostockie budynki. To wszystko prawda i kolejny dowód na prymitywizm i brak wiedzy lokalnych przedsiębiorców. Gdyby takie podejście miała Pepsi, albo Coca-cola, żadne z nich nie stałoby się marką, której rozpoznawalność na świecie jest wyższa, niż rozpoznawalność znaku krzyża, a więc symbolu chrześcijaństwa. A tak właśnie jest - wedle badań więcej ludzi na świecie rozpoznaje logo Coca-coli, niż kojarzy dwie skrzyżowane proste z jedną z największych religii świata. Co jest jasne na wyższej businessowej półce, co jest jasne na Zachodzie, albo nawet w większych polskich miastach, dla białostockiego przedsiębiorcy jest nieoczywiste. Zamiast zapłacić grafikowi/projektantowi/copywriterowi, czy profesjonalnej firmie zajmującej się budową marki, albo chociaż solidnie przemyśleć graficzną i tekstową oprawę swoich reklam, woli pi*nąć niebieskie na żółtym, jak największą czcionką. I żeby koniecznie było napisane, że "tanio", "dobrze" i "sprzedawcy szczepieni". Kreatywność - zero. Sposób, w jaki oklejone takimi potworkami bywają przybytki handlu dawniej zwane "rzemieślnikami" wołają o pomstę do piekła. Nie lubię przemocy, ale ludziom, którzy za to odpowiadają chętnie dawałbym w mordę z liścia. Charytatywnie. Także w weekendy. Czekam na oferty.

Białostocki przedsiębiorca nie rozumie też, że jednym z kluczy do skutecznego prowadzenia biznesu jest profesjonalizm. A ten objawia się (z mojej medialnej perspektywy) w tym, by przedsiębiorca taki w minimalnym choć stopniu dbał o kilka spraw. Na pierwszy ogień wygląd własny. Tydzień temu pisałem o stylówie białostockich mężczyzn. Inaczej podchodzi się do biznesowego partnera, kiedy ów pojawia się na spotkaniu w schludnym stroju, z domytą pachą. Inaczej, kiedy rękę ku nam wyciąga delikwent w dresiku, skórze, z zasygnalizowanym sobolem na klacie i złotym kajdanem. Wtedy nie myśli się: "klient", "interesant", "partner", ale prędzej zachodzi w głowę, ile torebek musiał poprzecinać w autobusach, albo ile butelek Royalu rozprowadzić na Madro.

Istotne jest też, żeby - szczególnie przy pierwszych kontaktach - taki człowiek postarał się być punktualny, nie przekładał w nieskończoność spotkań i by - jeśli już umawiamy się na jakąś reklamę - dostarczył materiały za które jest odpowiedzialny na czas. Terminowość to dla białostockich przedsiębiorców abstrakcja. Tak samo jak zrozumienie, że magazynu nie składa się w ciągu sześciu godzin. Oraz to, że jeśli coś trafiło już do drukarni, to "niestety, nie jesteśmy już w stanie uwzględnić Twoich poprawek, Półdebilu". Niezrozumiałą jest też okoliczność, że jeśli chce się być szanowanym, należy także samemu szanować drugą osobę. W tym jej czas.

Białostocki przedsiębiorca jest też często oderwany od rzeczywistości. Dlatego, że brakuje mu wiedzy. Orientacji w mechanizmach działania reklamy, mediów, elementów związanej z jednym i drugim psychologii. Nie czyta dedykowanych przedsiębiorcom periodyków, bo po co? Nie dokształca się. Prezentuje postawę roszczeniową. Targuje się nie na poziomie eleganckich biznesowych negocjacji, ale na poziomie bazarowego cwaniaka, spodziewając się że dla jego wygody i oszczędności ktoś zrobi coś poniżej własnych kosztów.

Kiedy pracuje się w mediach wszystko powyższe bywa czasem naprawdę cholernie smutne. Smutne do poziomu czarnej rozpaczy. Na szczęście jest światełko w tunelu - młodsze pokolenia reprezentują często już odrobinę wyższe standardy. Mniej walą czosnkową kiełbasą, więcej ze współczesnego kapitalizmu rozumieją. Przykład idzie z mainstreamowych mediów, z Zachodu, czy nawet z większych miast. Ale idzie powoli. A i w mainstreamowych mediach, jak ogólnopolska telewizja informacyjna, potrafi hulać reklama chwilówek "Bocian", prezentująca godną Gałczyńskiego miniaturę:

"Przyjdź do Bociana
po trochę siana".

Dla mnie to słaby dowcip. Istny strasburger, suchar, żal.pl. Kochani przedsiębiorcy... zanim znowu będziecie się zastanawiać, dlaczego Podlasie jest taką "Polską B", zadajcie sobie pytanie, ile sami zrobiliście by się taką wydawało.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do