Wiele się mówi o szkodliwości alkoholu. W ostatnich latach (dzięki, Janusz) podjęto też ożywioną dyskusję o narkotykach - a przynajmniej tych miękkich. Tymczasem na problem faszerowania się lekami, uwagi jakoś nikt nie zwraca. Dowodem tego telewizja.
Statystyczny Polak - wedle tego, czym epatują telewizyjne pasma reklamowe - ma zaparcia, migreny, krosty, łupież, bóle wątroby i kamicę nerkową. Cierpi z powodu niepożądanych jelitowych bakterii, na stopach ma grzybicę, a przez większość roku zmaga się z przeziębieniem. Kasła, chrypi, leje mu się z nosa. Nie staje mu, albo nie trzyma moczu. Kału też nie trzyma. Poza momentami, kiedy ma wspomniane zaparcia - wtedy z kolei wycisnąć nie może. A skoro statystyczny Polak jest aż tak schorowany (przytoczone przypadłości mogą być wszak symptomem choroby poważnej, czy wręcz terminalnej), nic dziwnego że w kraju mamy syf. Chory był Roosevelt w Jałcie i jak się to skończyło?
Dobra - jasne, że przesadzam. Ale ilość reklam medykamentów, jakie przelatują przez naszą telewizję jest absolutnie zastraszająca. Zastraszająca jest również ilość leków, jakie pod wpływem tych reklam i bez konsultacji lekarskiej, zażywamy. Według badań Polacy są w tej kategorii w ścisłej światowej czołówce. Dlaczego? Ciężko byłoby zakładać, że w "zielonych płucach Europy", którymi ponoć jesteśmy, powietrze jakie nieświeże. Przeciwnie. Najczystsze z możliwych - pomijając Śląsk, ale tam to już przecież nie Polacy. Woda może zatruta? No, ale badania hydrologiczne dowodzą, że wodę mamy spoko. Niby mało, bo tyle co u faraonów, a oni na piachu żyją, ale przynajmniej czysta. Ruskie trują? Z Putinem - wiadomo - nic nie wiadomo, ale logika polityczna podpowiada, że najpierw trułby Litwinów i Łotyszy. Może zatem anomalie genetyczne? Za mało się mieszamy, bo nie lubimy ciapatych i - jak u ortodoksyjnych Żydów - u nas też występują zaburzenia związane ze zbyt bliskim stopniem pokrewieństwa? Tu już bardziej prawdopodobne, ale jakim cudem na tak masową skalę i z tak małym udziałem tradycyjnie związanych z kazirodztwem chorób?
Polak choruje na wszystko możliwe dlatego, że choruje na zupełnie inną chorobę. Choruje narodowo. Polactwo zawiera w sobie zdecydowaną predylekcję do hipochondrii. Innymi słowy, Polak to buc i maruda (tak, tak, jestem Polakiem, a że również bucem i marudą - wiecie nie od dziś). Polak to ten koleś, którego olewało się na wycieczkach, bo zawsze na coś narzekał. To ten koleś, co jak wygraliśmy z przyjezdną drużyną powiedział, że nie ma co się cieszyć, bo to były słabiaki. To ten, który na 25, 30, czy jakiekolwiek okrągłe urodziny podarował nam skarpety. Polak. Polska. Jak mówił Piłudski: "Naród wspaniały. Tylko ludzie - ku*wy".
W polactwie zawiera się hipochondria. Jak nic nas nie boli, to pewnie dlatego, że mamy zaburzenia neurologiczne, albo że rak już wszystko wyżarł. Jak nas boli, to na pewno wspomniany rak. Jak z kolei boli czasem, to znaczy że początek raka. Do lekarza iść nie warto. Bo jak się człowiek dowie, co mu dolega, to już w ogóle się załamie, a stryj przecież setki dożył, nigdy po konowałach nie chodził, tylko rano czosnek i pięćdziesiątkę wódki - i zdrowy był. A lekarz wynajdzie i z gabinetu prosto do karawanu. Można nawet zabrać szpitalne, czy przychodniane ochraniacze na buty - do trumny będą jak znalazł. No, ale lekarz lekarzem, dolegliwości są. Nie ustępują. Więc co? Coś z paracetamolem. Popularna marka. Dycha za listek. Wróć - piętnaście - bo bierzemy wersję "max", czy "extra". A że oba od normalnej wersji różni tylko dodatek kofeiny, to już Polak nie doczyta. Droższe, znaczy lepsze. Kawka za piątaka. Zupełnie jak na mieście.
Boli. Jedna pigułeczka rano. Potem w pracy. Trzecia po południu. Potem w domu, bo pomiot mordę drze i wytrzymać nie idzie. Po kolacji też. Tu dodatkowo można już nawet zapić alkoholem. No i przed snem, bo po co się wybudzać? Do tego pudełko środków na przeziębienie po pierwszym kichnięciu. Bo lepiej na zimne dmuchać, niż kichać. A jak już się jest u lekarza, to można wydębić antybiotyk. Wtedy to już absolutna pewność, że zarazki pokonamy. Na zaparcie zamiast pić maślankę, bierzemy leki wątrobowe. Bo pewnie wspomniany rak, albo jaka marska. Na chwilowe rozwolnienie jakiś stoperanik. Leczniczy szampon na łupież. No i oczywiście tran. Z kryla arktycznego, co go reklamuje ta marchewa, co kiedyś była w "Dwójce". No i suple. Suple być muszą. Magnez, potas, wapno. Bo tam wiadomo, czy się ma dietę dobrą? No i witaminy. Na masę. Hiperwitaminoza? Mnie nie dotyczy. Rutyna też musi być. Więc walimy rutinocośtam i zadowoleni. Nic, że w badaniach wyszło, że rutyna wzmaga u facetów produkcję damskich hormonów i że zażywana zbyt często, albo w okresie pokwitania grozi, że cycki urosną (u facetów - dziewczyny - nie łykajcie na masę). Nic to. A... Wszystko to zapijamy energetykiem. A potem relanium, albo przynajmniej coś ziołowego. Raz, żeby uspokoić nerw, że o wzięciu czegoś zapomnieliśmy. Dwa, bo czymś trzeba zbić energetyka.
Rynek leków w Polsce ciągle rośnie. W porównaniu do rynku państw sąsiednich, rozbuchany jest nad wyraz. Ludzie zupełnie legalnie wysadzają sobie nerki i wątroby. Niszczą żołądki i serca. W dyskursie medialnym natomiast nadal to miękkie narkotyki są złe. Są. Bo nieopodatkowane. I stoją za nimi ubożsi lobbyści.
Komentarze opinie