Heroicznej postawy wśród maluchów nie było, ale jednak w znaczący sposób przyczyniły się zahamowania bezrobocia. Bo w reformie szkolnej może i nie wiadomo o co chodzi, to w tle jak zwykle są pieniądze.
Stare powiedzenie rzecze, że jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Idealnie do tego pasuje sytuacja związana z obowiązkiem szkolnym wśród sześciolatków. Choć nikt z rządu, a już na pewno nie była minister edukacji, nie tłumaczy po co tak naprawdę sześciolatki mają chodzić do szkół, to dziś staje się jasne, że głównie po to, by nauczyciele mieli pracę.
Niż demograficzny zbiera złe żniwo wśród nauczycieli. Gdyby nie maluchy, sporo z nich musiałoby zasilić szeregi bezrobotnych. Wiadomo także, że na razie to rodzice decydują, czy posłać dziecko do szkoły, czy nie. Ale już od 2015 roku takiego wyboru nie będzie. Wersja oficjalna brzmi, że to z powodów wykorzystania potencjału rozwoju dziecka. Jednak nauczyciele już widzą, że dla nich to deska ratunku.
- Gdyby nie sześciolatki to bym nie miała pracy – mówi nam Pani Alina (nazwisko do wiadomości red.), nauczycielka z białostockiej szkoły. – Identycznie ma moja koleżanka w innej placówce. My wiemy, że dzięki tym rodzicom, którzy zdecydowali się posłać swoje dzieci do szkoły nieco wcześniej, mamy pracę.
Kolejny raz maluchy przydadzą się jak już dorosną. Wcześniej wejdą na rynek pracy i pomogą utrzymać rzesze emerytów. To lekarstwo doraźne, bowiem jeśli rząd pilnie nie wprowadzi rzeczywistych projektów i rozwiązań prorodzinnych, czeka nas katastrofa demograficzna.
Komentarze opinie