Kiedy siedzimy sobie wieczorem, oglądamy wiadomości lub filmy, tuż za naszą wschodnią granicą tysiące ludzi zbiera się do snu, nie wiedząc czy jutro nie obudzi się w stanie wojny. Być może macie już dość wałkowania w kółko tego samego tematu, ale pozwólcie, że podzielę się osobistym przemyśleniem i wspomnieniem.
Byłam na Ukrainie. Nie teraz, kiedyś, dawno, ze 20 lat temu. Polska jeszcze nie była w Unii Europejskiej, ale już byliśmy w NATO. Pojechaliśmy tam z grupą studentów oglądać zabytki. Kto studiował historię, ten być może wie, co to jest objazd naukowy i jak wygląda. Świetna sprawa, bo podróżuje się przez kilka dni autokarem i zwiedza się ciekawe miejsca oraz ogląda zabytki. Ja miałam to szczęście, że widziałam zachodnią Ukrainę. Kiedyś, dawno temu, była tam Polska. Czuć ją kiedy się tam jest. Jednego dnia poczułam tak mocno, jak nigdy wcześniej.
Spaliśmy w Czortkowie, małe miasteczko, może wielkości Moniek. Wieczorem, jak to studenci, zaczęliśmy balować, bo nawet na kieszeń studenta alkohol był tam tak tani, że grzechem było nie kupić i nie spożyć. Balanga trwała niemal do rana. Wstaliśmy rano, o ile tak można to nazwać i ktoś wpadł na pomysł, że trzeba coś kupić do jedzenia. Całą grupą wyszliśmy na ulicę i na całe gardło, jeszcze pod wpływem, zaczęliśmy śpiewać Hymn Polski, że niby jesteśmy u siebie. Wydawało się to fajną zabawą. Ale bardzo szybko każdy z nas wytrzeźwiał w ciągu jednej minuty. Oto po kilku wersach refrenu z domów zaczęli wychodzić ludzie. Niektórzy płakali, inni wynosili chleb, słoninę cebulę, pomidora, jabłko, co kto miał. Podchodzili do nas, głaskali po głowach i prosili, żebyśmy nie przestawali śpiewać. Jeszcze wtedy nie rozumiałam o co chodzi. Wkrótce się wyjaśniło. Ci ludzie od czasu wojny pierwszy raz nie bali się mówić po polsku, nie bali się śpiewać z nami i właśnie za to nam dziękowali i próbowali ugościć staropolskim obyczajem, tym co mieli w domach.
Nigdy już nie zapomnę starszego człowieka, który śpiewał ze mną polski hymn i miał łzy w oczach. Powiedział, że już się nie boi. I będzie śpiewał, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz w jego życiu. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, po polsku, opowiadając skąd jesteśmy, co tu robimy. Każdy z nas wytrzeźwiał dosłownie w minutę. Nie chcieliśmy się już więcej bawić i panoszyć się po okolicy, jako że jesteśmy wielkie pany z Polski i wracamy na nasze ziemie. Każdy z nas chciał tym ludziom dać odrobinę polskości. Pamiętam, że temu starszemu panu dałam taki mały wisiorek z Matką Boską Częstochowską, którą miałam na szyi. Mamie później musiałam skłamać, że go zgubiłam, bo nawet wtedy w Polsce za darmo takich wisiorków nikt nie rozdawał. Ale widok tego dziadka, kiedy ściskał mnie i później ten wisiorek, jak najcenniejszy skarb, pozostanie w pamięci do końca moich dni.
Wówczas sobie uświadomiłam, jak mało, a zarazem jak dużo człowiekowi potrzeba jest do szczęścia. Są to tylko lub aż dwie rzeczy: Wolność i bezpieczeństwo! Jeśli mamy wolność i bezpieczeństwo, jesteśmy szczęśliwi. Wówczas można wszystko! Można znaleźć miłość, lepszą pracę, możliwości, wszystko, co człowiekowi jest potrzebne do tak zwanej pełni szczęścia. Ci ludzie, tam na Ukrainie, tego nie mieli od bardzo dawna. My im to daliśmy, całkiem nieświadomie i w sposób zupełnie niezamierzony. Żart okazał się być przygodą życia.
Ukraińcy dziś walczą o jedno i drugie. Wolność po części sobie wywalczyli, przynajmniej na zachodzie swojego kraju. Ale bezpieczeństwo… mam nadzieję, że wkrótce też będą mieli, bez rozlewu krwi. Dlatego właśnie rozumiem ich i wspieram, bo widziałam na własne oczy ile radości dają te dwie rzeczy. Jeśli mamy wolność i bezpieczeństwo, reszta to marność. Na zdjęciu widzicie właśnie Czortków. Staliśmy kiedyś przy tych schodach.
Komentarze opinie