Czy to się komuś podoba, czy nie, Białystok przeszedł w ostatnich latach ogromną zmianę cywilizacyjną. Jest ona widoczna w stylu życia, sposobie spędzania wolnego czasu, ubierania się i wielu innych aspektach życia obecnych białostoczan. Jesteśmy coraz lepiej ubrani, jeździmy coraz lepszymi autami, częściej chodzimy do kina, teatru albo na obiad do restauracji.
Wszystko to stanowią jednak wyłącznie zewnętrzne manifestacje statusu społecznego. Pytanie, czy pod ładnymi ciuchami, dobrymi perfumami, obiadkami na mieście i spacerami po centrum, kryje się coś znacznie istotniejszego.
Pytanie, które nurtuje mnie (i nie tylko mnie), brzmi: czy w Białymstoku są już białostoczanie, czy tylko mieszkańcy Białegostoku. Czy mieszkają tu ludzie dumni ze swojego miejsca zamieszkania, zainteresowani jego przeszłością, teraźniejszością i przyszłością? Czy, z wielu różnych identyfikacji, jako najważniejszą wybraliby: "jestem białostoczanką, jestem białostoczaninem"?
Rzeczy takich jak tożsamość lokalna nie da się zbudować od razu. Są one jak angielski trawnik, który trzeba pielęgnować latami. Nawet cieplarniane warunki, odżywki i nawozy, nie przyspieszą tego procesu. Do tego trzeba lat.
Czy Białystok tworzy warunki ku temu, aby z mieszkańców Białegostoku stworzyć białostoczan? Odpowiedź na to pytanie jest złożona. Nowy rynek miejski (nie plac, ale rynek - pierwotną funkcją tego miejsca był handel) zdecydowanie sprzyja temu procesowi. Polubiliśmy tę przestrzeń i przylegający do niego kawałek Lipowej. Nawiasem, szkoda, że śródmieście ogranicza się właściwie tylko do tego skrawka.
Polityka miasta w zakresie budowania lokalnej tożsamości jest niejednoznaczna. Z jednej strony, prezydent próbuje, jak potrafi, tworzyć pozytywną aurę wokół miasta, promuje osoby pochodzące stąd, które odniosły sukces, kręci kolejne spoty promocyjne. Jak pokazują ogólnopolskie badania odbioru różnych regionów Polski, starania te przynoszą skutek raczej mizerny.
Miasto poprzestaje na działaniach powierzchownych. Ponad kulturę, spontaniczność, przedsiębiorczość, stawia wylewanie betonu, planowanie i centralizm. Oddolne inicjatywy traktuje podejrzliwie, a jeśli na nie stawia, to w taki sposób, aby utrzymywać kontrolę nad przecież nieprzewidywalnym, a więc groźnym, żywiołem obywatelskim. Dość powiedzieć, że spośród 7 zwycięskich projektów w ramach budżetu obywatelskiego nie znalazł się ani jeden taki, który budowałby sferę społeczno-kulturową. Wszystkie budowały bulwary, chodniki, ścieżki rowerowe itd….
Ciekawe, czy - gdyby budżet obywatelski decydował się w tej chwili - jakiekolwiek szanse miałby projekt uratowania festiwalu Half Way, który właśnie w dziwnych okolicznościach zlikwidowano?
Władze budują to miasto przede wszystkim dla tych, którzy mogą na nie zagłosować w nadchodzących wyborach. Budują je dla sklecanej naprędce białostockiej "klasy średniej", dla której spełnieniem ambicji są równe drogi, czyste ulice, zielone bulwary i kawiarniane ogródki w rynku.
W partykularnym interesie politycznym władz nie jest ani wspieranie przedsiębiorczości, ani otwieranie miasta na zewnątrz. Nie jest w interesie miasta dbanie o kulturę ani o to, by miasto było przyjazne pieszym. Nie jest, bo ludziom, którzy mogą zagłosować na obecnie rządzących, w większości na tym nie zależy.
Oto dlaczego i w jaki sposób, tworzy się - moim zdaniem - białostocka "klasa średnia". Tworzy się najmniejszym możliwym kosztem, za pomocą łatwych do wzięcia unijnych pieniędzy. Widać ją w markowych ubraniach z centrum handlowego, czuć w dobrych ubraniach - oczywiście perfumach. Jej powierzchowność jest ewidentna. Strach zaglądać, co jest pod spodem.
Komentarze opinie