Z ogromnym smutkiem patrzę, jak z białostockiego krajobrazu znikają kolejne elementy układanki, stanowiącej przez lata o kolorycie tego miasta. Warzywniaki, domy handlowe, centrale rybne, punkty skupu makulatury, warsztaty szewskie i kaletnicze. Gdybym tylko potrafił ubrać to w słowa, odtworzyłbym bez trudu zapachy, tych miejsc, ich niepowtarzalny nastrój, tak bardzo kojarzący mi się z Białymstokiem.
W miejscu, gdzie teraz jest cukiernia, a wcześniej przez wiele lat sprzedawano dżinsy, mieściła się centrala rybna. Dwadzieścia metrów od Ratusza sprzedawano, prosto z (i spod) lady, śledzie, mintaje, dorsze i halibuty. W zimnym, stalowo-błękitnym wnętrzu panował ciężki, rybny zaduch. W grudniu 1988 roku wszyscy czuli, że zbliża się wielka zmiana. W kolejce po świątecznego karpia królowała polityka. Staliśmy w tej kolejce kilkanaście godzin w systemie zmianowym: matka, ojciec, siostra i ja.
Najbardziej żal mi warzywniaków. Kiedyś stały przyklejone do prawie każdego bloku. Szyld "Warzywa i owoce" zapraszał do przyciemnionego wnętrza pachnącego drewnianymi skrzynkami z ziemniakami, kiszoną kapustą na wagę, a późną jesienią - mirabelkami i śliwkami. W epoce deficytu opakowań szklanych, wytwórnia wód gazowanych z Krynek sprzedawała w tych warzywniakach napoje w foliowych torebkach. Drewniane skrzynie były wypchane tymi torebkami z landrynkowym płynem. Napoje kosztowały grosze. Kupowało się je w komplecie ze słomkami, które trzeba było umiejętnie wbić w torebkę, a potem konsumować.
Żeby kupić spodnie albo koszulę w prawdziwym białostockim domu handlowym (na przykład tym w rynku, który wykurzył germański kolos browarniany) trzeba się było dokładnie zmierzyć. Obwód szyi, pasa, długość rękawa i nogawki. Koszule, spodnie, sukienki i garsonki dostawało się do zmierzenia zza lady, po podaniu tych wszystkich parametrów. Następnie należało uiścić kwotę z papierka, który pani przy kasie nabijała na niezapomniany gwóźdź wbity w drewnianą podstawkę. Z dowodem uiszczenia można było odebrać zapłacony towar.
Nie tęsknię za PRL-em. Walka o zabytki Białegostoku tylko dlatego, że są stare, to kompletny absurd. Miasto musi się zmieniać i dostosowywać do potrzeb ludzi. Musi być bezpieczne, wygodne i funkcjonalne. Żal mi więc tych jego elementów, które sprawiały, że Białystok był miastem ze swoim własnym, niepowtarzalnym, swoistym i jedynym w swoim rodzaju sznytem.
Moje miasto traci tę specyfikę. Standaryzuje się do unijnych wzorców i coraz bardziej zlewa w swoim wyglądzie, sposobie ubierania się mieszkańców i stylu życia, do tej przeklętej "średniej europejskiej".
To prawda, chcieliśmy, żeby było tu "normalnie". Ale czy normalnie znaczy tak samo, jak wszędzie?
Rozumiem, że zepsute buty i torby się teraz wyrzuca na śmietnik. Zakłady szewskie i kaletnicze, tak charakterystyczny i stały punkt geografii miasta, znikają jeden za drugim. Wielka to szkoda, bo przyjemność oddania butów do szewca, aby wymienił fleki, zreperował obcas, a przy okazji poplotkował i ponarzekał na pogodę i rząd, to nie tylko załatwienie sprawy, ale nieodłączny element miejskiego życia.
Na szczęście są jeszcze w Białymstoku prawdziwe zakłady szewskie, jest dom handlowy, przetrwały gdzieniegdzie warzywniaki w starym stylu, w zapomnianych przez wszystkich miejscach, w niewielkich kantynach, czekają na nas dorabiacze kluczy. Jeśli zależy mi na tym, aby zachować coś z przeszłości tego miasta, to - nawet jeśli jest tam nieco drożej i dalej - kupuję w tych miejscach pomidory i jabłka, reperuję buty, dorabiam klucze i ostrzę noże.
Komentarze opinie