Dariusz Kiełczewski na łamach Gazety Wyborczej próbuje wytłumaczyć, dlaczego w Białymstoku jakość życia wypadła gorzej niż w Ostrołęce. Chodzi o jakieś badanie przeprowadzone przez jakiś tygodnik i w znany badaczom sposób odzwierciedlające stopień zadowolenia mieszkańców miast ze swojej miejscowości. Autor stawia przy tej okazji tezę, że słabszy wynik naszego miasta powstał dlatego, iż od dobrobytu nam się w głowach poprzewracało.
Wprowadzając czytelnika, pan Dariusz ukazuje postępowy charakter Białegostoku XXI wieku, zmiany, wygodniejsze życie, wielkomiejskość, brak korków, dokonujący się w ostatnich latach skok jakościowy przestrzeni miejskiej i pisze w końcu tak: „Dawniej Białystok był senny, żyło się niespiesznym tempem i nikomu to nie przeszkadzało. Jeszcze kilka lat temu zakwalifikowano nasze miasto do tych w Europie, gdzie żyje się najlepiej. Dziś pojawił się rozmach, ale przy okazji ludzie odkryli, że można żyć inaczej, i wzrosły ich aspiracje. Drogi, apartamenty, opera, przejście podziemne przestały cieszyć, a zaczęły drażnić”. Według niego niezadowolenie wyzierające z różnych środowisk ma źródło we wzroście aspiracji po tym, jak nas tyle szczęścia spotkało. Przywykliśmy do niego i jak rozkapryszone dzieci chcemy jeszcze większego lizaka. Skutkiem ma być spadek zadowolenia z własnego otoczenia. Ponieważ należę do tych, z których owo niezadowolenie wyziera, czuję się upoważniony do zajęcia stanowiska.
Moja kontr-teza jest następująca. Marudzimy dlatego, ponieważ nie oczekujemy wielkomiejskości, braku korków i skoku jakościowego, jeśli idzie za nimi tyczenie tras szybkiego ruchu pod oknami, wzrost hałasu pędzących pojazdów, zastępowanie zieleni parkingami i zasłanianie nieba wysokościowcami. Zdecydowanie inaczej rozumiemy jakość życia. Kiedy mogłem ulicę Andersa przebiec w dowolnym miejscu, nawet łamiąc przepisy, to była jakość. A teraz, widząc nadjeżdżający autobus po drugiej stronie, musiałbym zasuwać kilkadziesiąt metrów do kładki, po schodach, po kładce, po drugich schodach i byłbym prawie na miejscu, mogąc sprawdzić, kiedy odjeżdża następny empek. A następny będzie nieprędko, bo nowoczesnymi metodami ustalono, że trzeba tam zlikwidować dwie linie i „zoptymalizować” działanie jedynej pozostałej. To nie jest jakość. Bezpieczeństwo? Też nie za bardzo w nie wierzę, bo akurat przystanek autobusowy, ulokowany pod ową kładką został niedawno skasowany przez auto (ktoś wpadł na pomysł, żeby przystanku nie robić w zatocze, tylko na pasie ruchu). Summa summarum koledzy-kierowcy chwalą, ja narzekam.
Nie są żadną poprawą dla pieszych i rowerzystów ani kładki, ani tunele. Autostradowa maniera budowania dróg jest mściwa także wobec samych kierowców, gdy ci popełnią jakiś błąd i zabłądzą. W takiej Ostrołęce zawrócą w miejscu „na trzy” i pojadą z powrotem. Ale nie u nas. Tam gdzie uszczęśliwiono nas nowoczesnymi trasami, trzeba przejechać kilkaset metrów, zanim trafi się na okazję do zmiany kierunku jazdy. W bardziej „ucywilizowanych” miastach – ostatnio trenowałem to w Tychach – karne odległości do pokonania w razie pomyłki dochodzą do kilku kilometrów.
Zmierzam do tego, że ostatnie unowocześnianie nie było na plus, tylko na minus gdy chodzi o zadowolenie i poczucie komfortu. Wydaje mi się, że swoje twierdzenia mogę udowodnić. Załóżmy, że jest człowiek (dajmy na to Ty), który ma wystarczająco dużo pieniędzy, żeby mógł sobie wybrać dowolne miejsce do mieszkania. Czy, pędzony rozbudzonymi aspiracjami, jak twierdzi Dariusz Kiełczewski: a) wybierze wielkomiejskie blokowisko, obok Biedronka, piętrowy parking, na którym zawsze ma wolne miejsce, b) czy jednak domek w lesie, blisko drogi, ale z dala od jej hałasu? Co wybierze, metropolię czy prowincję?
(Grzegorz Żochowski/ Foto: BI-Foto/ Obywatel Gie Żet)
Komentarze opinie