
Rządzący zabierając się za zmagania z koronawirusem popełnili kilka błędów. Dobre wrażenie pełnej mobilizacji, które nastąpiło po spostrzeżeniu w kuluarach, że nie jest się przygotowanym, które nastąpiło po solennych telewizyjnych zapewnieniach panowania nad sytuacją, powoli przestaje działać. Zjawisko znane jest z historycznych nieszczęść. Kiedy władza ogłasza alarm, a realne niebezpieczeństwo faktycznie nie następuje, społeczeństwo uniewrażliwia się na ostrzeżenia i przestaje władzy słuchać. Nie raz ogłoszenia o możliwości wybuchu wulkanu zadziałały pełną siłą tylko przy pierwszym alercie. Jeśli był fałszywy, później słały się ofiary, bo zanikał posłuch.
Zamknięcie granic było rozsądne, kontrole temperatury – rozsądne, powołanie tematycznych placówek – niezłe. Ale już zamknięcie ludzi w domach, wszystkich za jednym zamachem – głupie, chociaż z powodu paniki wytłumaczalne. Mimo wszystko głupie. Zadziałało najwyraźniej myślenie skojarzeniowe. Skoro wirus przylatuje z Chin i Włoch i zamykamy granice i to ma pomóc, to w takim razie, jak już pojawiły się przypadki krajowe, zamknąć trzeba granice domów. Myślenie skojarzeniowe pod wpływem paniki.
Zamykanie granic jest skuteczne w spowalnianiu epidamii, ale lepiej, gdyby blokować właściwe granice. Wyobraźmy sobie, że zamykamy granice, ale nie domów, lecz województw, i to je poddajemy kwarantannie, jeśli pojawi się w nich chory na COVID-19. Zaraz, zaraz, ale czy jak ktoś jest chory w Mazowieckiem, to w Białymstoku z tego powodu zachorujemy? Nie bardzo. No to w takim razie zamykajmy granice i wprowadzajmy restrykcje w zarażonych powiatach. Jeśli ktoś miał okazję widzieć mapę zachorowań, ale w rozłożeniu na powiaty, a nie województwa, to jest ona mniej przerażająca, bo większość Polski jest na biało. Nie wydaje mi się jednak, żebym był w stanie zarazić z Nowego Miasta kogoś w Choroszczy. Może więc nakładać rygor kwarantanny i zakaz opuszczania mieszkań tylko w miejscowościach, gdzie odnaleziono patogen? Na przykład tylko w Sobolewie? Prowadząc takie rozumowanie dojdziemy ostatecznie do wniosku, że martwe strefy wystarczy robić kilkadziesiąt metrów od potencjalnego źródła zakażenia.
Oczywiście ograniczone zasady ostrożnościowe można wprowadzić wszędzie: jedna osoba w sklepiku, konieczna mocna wentylacja w większych sklepach i lokalach, być może otwarte okna i drzwi w autobusach, kontrole gorączki na dworcach, wyłapywanie i edukacja nieumiejętnie kaszlących i kichających, ale na pewno nie było potrzeby zamykania sklepów i zakładów. Zwłaszcza, że zrobiono to dla większej części kraju za wcześnie i obecnie załamuje się bariera psychologiczna i ludzie wychodzą na ulice. Bo przecież nic się nie dzieje. Poza tym ile można jeść fasolkę z puszki?
– Ale gdyby nie rygor, to by się właśnie działy straszne rzeczy – odpowie ktoś rezolutny.
Racja, ale późniejsze skutki przy zastosowanym scenariuszu mogą być jeszcze gorsze, bo na „czystych” terenach zmuszono ludzi do niewygodnego posłuszeństwa. Teraz ci ludzie nie wytrzymują i chodzą na zakupy, jakby już na Wielkanoc zapasy robili. Lepiej chyba, żeby najpierw dotarł w ich pobliże ktoś zarażony, żeby wiedzieli, że zagrożenie jest na ich ulicach, jest namacalne, obecne, a nie że „nowy przypadek gdzieś w Podkarpackiem”. Wówczas łatwiej motywować do wytrwałości, a i skutki ekonomiczne byłyby znacznie lżejsze.
Tak czy siak widać od kilku dni rozprężenie dyscypliny. Dzisiaj na ryneczkach i straganach mieszkańców było całkiem sporo. Dzieje się tak, bo rządzący nie mają obycia z akcjami specjalnymi i nie wiedzą jeszcze, że psychologia w zarządzaniu kryzysowym ma kluczowe znaczenie.
(Źródło i foto: Obywate4l Gie Żet)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie