
Trafiłem na socjologiczny rarytas w postaci dwugodzinnego filmu „Enola Holmes”, powstałego na kanwie książek Nancy Springer. Zwabił mnie intrygujący tytuł. Tytuł, co to sam w sobie zawiera pierwiastek kobiecej dominacji. Cóż się może za nim kryć?
Ano ni mniej, ni więcej tylko kwintesencja ultra-faszy-feminizmu. Film jest niby fabularny, niby przygodowy, ale tak zaplanowany, żeby co zdanie, co scena, to padał jakiś manifest i karykaturalnie podkreślony stereotyp pod adresem patriarchatu oraz norm społecznych. Natężenie postulatów ideowych współczesnych genderystek jest nieprawdopodobne. Utopie tych, co „nie są ideologią” w czystej, wydestylowanej, esencjonalnej formie. O ile akcja przypomina flaki z olejem, to podkład programowy jest arcyciekawy. Także wyjątkowo klarowny.
Kobiece spełnienie kryje się w absolutnej niezależności. Ze wszystkimi konsekwencjami, które – jak je pokazuje film – są prawdziwie damską koniecznością. Nie wolno mieć rodziny. Rodzina ogranicza. Wszyscy główni bohaterowie są singlami. Matka bohaterki porzuca ją u progu dorosłości, kierowana ambicjami i życiową misją. Kiedy misja zostaje zrealizowana, panie się odnajdują, rzucają w ramiona, wyznają miłość… i rozstają. Bo tak trzeba. Wszak bycie w stałych relacjach jest dla autorki pierwowzoru nienaturalne. Wspomnę, że pisarka Nancy Springer sprawia wrażenie pokaleczonej życiem starej panny. Mówię o realnym życiu. W wywiadach wypowiada się o młodości jako czasie mrocznym i wyjątkowo przykrym. Pisze książki, bo jest to jej terapia. Wspomina także, że w Enoli zawarła sporą część siebie. Główna postać imię ma w postaci anagramu. Czytane od tyłu oznacza „samotna”.
Niezależność to siła. Mała Enola już w drugiej minucie dostaje od matki z liścia podczas bójki. Nic tak nie poprawia hartu jak rundka bokserska dziennie za szczeniaka.
Gloryfikacja indywidualizmu, komponującego się z „nie potrzebuję nikogo”, posunięta jest do akceptacji destrukcyjnej anarchii. Nie ma co dbać o dom, kiedy na drugiej szali leży dbanie o siebie… oraz o SPRAWĘ oczywiście. Cnotą jest stawanie okoniem wobec wszystkich uznanych norm. „Społeczeństwo cię nie kontroluje” – poucza ekranowa filozof. Można używać oszustwa i wyłudzać pieniądze, jeśli ma to służyć spełnieniu osobistych zamierzeń. Taki postrewolucyjny, atawistyczny ogon ultrafeminizmu.
Represjonującym panie zajęciem są robótki ręczne. Och, jakież one są złe (= jakież one są szablonowo kobiece). Zajęć uznanych za damskie należy unikać, tfu, tfu! Typowo dla gatunku femino-sztuki mężczyzna posiada wiedzę o kwiatach, ziołach, zbiera grzyby, gotuje posiłki, zaś dziewczyna ostrzy nóż, rozpala ogień, dowodzi, w końcu walczy wręcz broniąc chłopaka przed mordercą. Ale igła i nitka?! no proszę! Co prawda na ekranie widzimy epokę wiktoriańską, ale myślę, że i współcześnie istnieją takie grupy feministyczne, z których wylatuje się za samodzielne wyszycie chusteczki.
Osobiście niepoprawnie zaproponuję, żebyście jednak zignorowali przekaz i próbowali zadbać o osoby, którym możecie zaufać i mieli takie u boku. Życie z codzienną miłością i wsparciem jest znacznie łatwiejsze niż silenie się na samodzielną walkę.
Nie myślcie jednakowoż, że chciałbym zniechęcić Netflixa przed podobnymi produkcjami. Ależ skąd! Sprzedaję artykuły pasmanteryjne i wiem, że bardzo wiele kobiet szalenie lubi haftować, więc z całego serca popieram. Brawo! Pochwalam zasadnicze podejście do robótek ręcznych. Oby twórcy dalej piętnowali koleżanki, jeśli zajmują się w rodzinie np. cerowaniem. Drażnijcie nonsensami dalej, to klientek będę miał coraz więcej, za to faszy-feministek prawdopodobnie ubędzie.
Zostaną wyłącznie nieuleczalnie zgorzkniałe.
(Obywatel Gie Żet/ fot. kadry z filmu „Enola Holmes”)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie