Zmienia się znów pora roku i znów dopada mnie jakaś starcza rozkmina. Kolejowa. Bo o spóźnianiu się na pociąg. Już tłumaczę.
Jakiś czas temu znajoma powiedziała mi, że czuje się poirytowana, kiedy jej rodzina - zapewne w dobrej wierze - co chwila marudzi jej, żeby znalazła sobie faceta na stałe, żeby rodzinę założyła, dorobiła się srającego pomiotu i w ogóle przemieniła w kurę domową, o spierzchniętych od ssania sutach. Czy jakoś tak. Dziewczyna sześć lat młodsza ode mnie. Mnie też zresztą najstarsze pokolenie mojej rodziny pytało co się u mnie w tym rejonie dzieje. Zupełnie szczerze powiedziałem, że nic. Co na szczęście spotkało się ze zrozumieniem, bo "ja pewnie wiem, co robię".
Otóż nie wiem, czy wiem.
Jasne, że każdy gdzieś tam w okolicach trzydziestki sam ma, albo jego znajomi mają - jakoś tam ułożone życie rodzinne. Pomijam takich, co życie rodzinne, lub jego namiastkę w postaci jakiejś wpadki zaliczyli przed dwudziestką, bo to oczywiście patologia. No, ale prędzej, czy później kolejni znajomi publikują zdjęcia ślubne, z chrzcin, kolejnych urodzin pomiotu, rocznic ślubu i tak dalej. Pogrzebów mniej. Może szkoda, bo byłby kontrast.
Biorą kredyty. Przepracowują się. Kupują samochody - zwykle droższe/większe/szybsze, niż potrzebują. Jarają się ikeańskimi szafeczkami, pierwszym mleczakiem, biorą w roku trzy dni wolnego, żeby polecieć na Seszele, po czym nie wychodzą z hotelu, bo skoro all inclusive, to taniej naje*ać się wewnątrz. Funkcjonują w trybach, jakie narzuca nam prekariat, a później członkostwo w klasie średniej. Nie lubią swojej pracy. Często tracą cierpliwość do potomstwa. Auto mają po to, żeby narzekać że się psuje, albo że ktoś zarysował. Są dorośli. Realizują powszechnie przyjęty w naszej kulturze wzorzec. Ale czy są szczęśliwi?
Pewnie powiedzą, że tak. Że nie zawsze jest łatwo, ale że warto. Nic, że bywają już po rozwodach. Nic, że gdzieś w tym wszystkim zapomnieli o sobie samych. Nic, że między pracą, a wychowawstwem nie zostaje czasu na przesłuchanie fajnej płyty. Że na głupie piwo trzeba się z nimi umawiać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Że uda się to tylko jeśli teściowie łaskawie zaopiekują się dziećmi. I musimy wrócić maks o 22.
A może niekoniecznie tak trzeba. Może jakaś ewolucyjna konieczność, żeby przedłużyć gatunek i nagromadzić w swojej dziupli wystarczającą liczbę żołędzi nie jest jedynym wyjściem. Żyjemy dłużej, niż jeszcze dwie dekady temu. Wtedy czterdziestolatkowie byli już zniszczonymi życiem ludźmi pozbawionymi ambicji, chęci, nadziei i planów. Oby dopiąć budżet. Oby nie zdarzyła się katastrofa. Dzisiaj czterdziestolatek to ktoś dynamiczny, często realizujący swoje pasje. Wyglądający lekką ręką dziesięć lat młodziej niż jego/jej równolatkowie sprzed dwóch dekad. Są energiczni i przekonani, że czeka ich jeszcze minimalnie dwadzieścia fajnych lat życia.
Może warto pokazać ewolucji fucka i być egoistą? Zrobić sobie dziarę, nauczyć się kite surfingu. Pracować tylko tyle, ile trzeba, nie ile się da. Zarabiać tylko tyle, ile trzeba, nie ile się da. Bo - powiedzcie - ile przyjemności jest tak naprawdę ekstremalnie drogich? Leżenie na trawie jest za darmo. Książki to nie majątek. A głupia kawa w środku dnia może być fajniejszym doświadczeniem, niż niemożność zaparkowania swojego Lambo w zabetonowanym mieście. Może lepiej wszystkie troski, które wiążą się z dorosłością przesunąć jeszcze na chwilę? Albo zracjonalizować to, które tak naprawdę są grą wartą świeczki? Może lepiej nie pakować się w coś poważnego przedwcześnie i nie ryzykować, że trafi nas syndrom wieku średniego i nagle przedłużymy sobie penisa sportowym samochodem i dowartościujemy się młodszą o połowę lalką? Może lepiej bywać w fajnych miejscach, oglądać fajne rzeczy, słuchać dobrej muzyki i zawsze mieć czas na spotkanie i fajną rozmowę? Może pokolenie Y ma rację, refutując wyścig szczurów - nawet jeśli popada w inne ekstremum, którym jest postawa roszczeniowa? Może wartości życia nie powinno się sprowadzać do biologicznych, czy społecznych powinności, a zwyczajnie - szczęścia?
Pewnie absolutnie indywidualna sprawa. Albo po prostu tłumaczę się, bo spóźniłem się na pociąg. Tylko czy był to pociąg do szczęścia, czy przeciwnie - bydlęcy wagon? Póki co zaczyna się wiosna. Za chwilę ruszą ogródki, trawa się zazieleni, słońce pobudzi w chemii organizmu to, co trzeba, żeby było raczej dobrze, niż źle. Epikurowi to wystarczyło. Reszta była dla niego wartością dodaną. Czemu my tak nie potrafimy?
Nazywanie dzieci pomiotami, nawet w tekście tchnącym ironią jest po prostu świństwem. Jasne, to każdego sprawa osobista czy chce założyć rodzinę czy też nie ma takiego zamiaru, nie będę tego oceniał ale są jakieś granice jeśli chodzi o wyrażanie się o kimś, kto ma akurat inny sposób na życie. Pawle wiem - hejter, ironia, sarkazm, jakaś tam hiperbola literacka itd. ale są naprawdę jakieś granice dobrego smaku.
odpowiedz
Zgłoś wpis
Podziel się swoją opinią
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
"srający pomiot" pasuje jak ulał do autora tych wypocin
Nazywanie dzieci pomiotami, nawet w tekście tchnącym ironią jest po prostu świństwem. Jasne, to każdego sprawa osobista czy chce założyć rodzinę czy też nie ma takiego zamiaru, nie będę tego oceniał ale są jakieś granice jeśli chodzi o wyrażanie się o kimś, kto ma akurat inny sposób na życie. Pawle wiem - hejter, ironia, sarkazm, jakaś tam hiperbola literacka itd. ale są naprawdę jakieś granice dobrego smaku.