Reklama

Okiem hejtera, odc. - Choinkowa przyczajka



Pasterze śpiewają, bydlęta klękają... Z tym, że klękają z wężem w kieszeni, asem w rękawie i nożem za plecami. Niestety.

Święta trwają. Został jeszcze jeden dzień. Na szczęście najgorsze już za nami. Najgorsze, czyli wigilia. Ongiś było to święto ważne, bo wedle mitologii chrześcijańskiej, w tym dniu miał się kiedyś urodzić facet, którego potem zabito w jakimś niewiarygodnym rytuale sado maso, a wreszcie się go co niedzielę zjada. Dziś jest to moment, kiedy rzeczone bydlęta ponoć mówią, a z niejednego człowieka wychodzi prawdziwe bydlę, a przynajmniej początkujący psychopata.

Wczoraj podążyłem do galerii handlowej celem kupienia prezentu. W sumie mogłem pójść gdzie indziej, bo chodziło tylko o herbatę, ale poszedłem, gdzie poszedłem. Na drodze ku upragnionemu celowi, to jest herbaciarni, trzy razy potknąłem się o kogoś. Nie dlatego, by tłok był szczególny. Nie. Dlatego, że w święta łeb tracą nie tylko karpie, ale i ludzie. Nie patrzą wokół siebie, poddają się dziwnej hipnozie lad, wystaw, tracą rudymenta przestrzennej orientacji. Wystawiają nogi na boki, do tyłu, rozdziawiają mordy, nie patrzą przed siebie. Idą tyralierą, skręcają w ostatniej chwili, nie zrobią nic, by dokonać uniku i zapobiec zderzeniu.

Najgorsi są rodzice z wózkami. Ci myślą, że wszystko się im należy. Że wózek z pomiotem ma wszystkich obchodzić, że każdy winien im przez ten wózek respekt, że sklepowe i galeryjne alejki budowano tylko i wyłącznie z myślą o nich. Więc stoją durnie na samym środku przejść, w centrum zakrętów, oddzielają innych wózkiem od niezbędnych towarów. W efekcie, żeby wziąć z półki głupi żel pod prysznic, muszę się nachylić nad śpiącym w wózku potworkiem, wyciągnąć rękę ryzykując nadwyrężenie barku i tak dalej. Bywa niełatwo. A jeśli przy okazji choć dotknę wózka, jego właściciele patrzą na mnie, jakbym im leżące w owym dziecko chciał zabić, zgwałcić, albo wprowadzić w fascynujący świat narkomanii. Otóż nie. Potrąciłem wózek, bo jesteście idiotami. Bo nie myślicie. Bo stawiacie go głupio, niewygodnie, niezręcznie. To samo tyczy się osobników, którzy w wózku mają nie pomiot, ale zakupy. Oświadczam wam - nie obchodzi mnie co jest w wózku. Nie będę was prosił, żebyście łaskawie go przesunęli. Wjadę w wasz wózek swoim, bez słowa wasz wózek przesunę, tak żeby sięgnąć po to, co mi potrzebne. I nie róbcie obrażonej miny, nie dopatrujcie się aktu terroryzmu i nie oburzajcie. Nie jesteście pępkami świata, a ja nie mam czasu bujać się z waszą głupotą. Amen.

Obserwacja poboczna z kolei jest taka, że powyższe dotyczy prawie wyłącznie Polaków. Nie jest tajemnicą, że jedna trzecia przedświątecznych zakupowiczów w naszych sklepach to Białorusini. Im się takie rzeczy nie zdarzają. Wózki prowadzą z głową, nie zastawiają półek, nie wpadają na innych, nie zagapiają się. Nawet jeśli wózki mają wypełnione o wiele bardziej, niż nasi rodacy - wszak żeby dokonać zakupów muszą przejść granicę, więc często zbierają zamówienia od rodziny i znajomych - po galeriach i hipermarketach poruszają się sprawniej niż Polak. Dlaczego? Białorusin to normalny człowiek. Uczestnik sklepowego ruchu. Polak zaś to Pan. Panisko. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Moja półka! Moja alejka! Mnie się należy! Patrz jak dumnie brzucho niosę! "Na kolana przed polskim panem, [wstaw narodowość] chamie"! Amen.

Inna rzecz to moja skrzynka pocztowa. Fizyczna i elektroniczna. O zapychaniu ich w trakcie kampanii wyborczej, pisałem w trakcie kampanii wyborczej. Dziś podobnie. Otwieram skrzynkę, a tam milion kartek z życzeniami od przeróżnych firm, które obsługują w jakiś sposób moje mieszkanie, albo inne mieszkania w bloku. Od dostawcy sieci. Od elektrowni. Od spółdzielni. W latach dziewięćdziesiątych takie coś mogłoby być widziane jako przejaw dobrego wychowania. Mogło być miłe. Dziś nie jest. Dziś to spammowanie. Dokładnie takie samo, jak miliard wiadomości na mailu. Od urzędów miejskich, firm i stron, gdzie mam jakiś login, instytucji, zrzeszeń, stowarzyszeń. Cel zupełnie odwrotny od zamierzonego. Nie robi mi się miło, kiedy dostaję wygenerowaną wiadomość, którą poza mną otrzymuje pierdylion innych podmiotów. Przeciwnie. Poczuwam się do bycia jakimś nieznaczącym trybikiem w waszej grzecznościowej maszynie. Nie czuję się wyjątkowy, a przypominam sobie, że dla was jestem bezimiennym, pozbawionym twarzy zbitkiem znaków. Z małpą w środku na dodatek. I że wysłaliście mi te życzenia tylko dlatego, że za chwilę będziecie mieli do mnie jakiś interes. A to coś kupić, a to skorzystać z promocji na wyczesanie futra na dupie, a to o czymś napisać w którymś z tytułów dla których pracuję. Kasowanie i wyrzucanie tego gówna w czasie przedświątecznej gorączki jest dla mnie dodatkowym przyczynkiem do frustracji. A tej mi nie brak. Amen.

Irytuje mnie też powinność. Powinność by ten okres jakoś fałszywie celebrować. Składać sobie życzenia, które kleci się z obowiązku. Które często bywają nieszczere. Albo kompletnie bez wyrazu, bez jakiegokolwiek polotu. Zdrowia. Szczęścia. Spełnienia marzeń. Brak mi w tym wątku personalnego. Zainteresowania osobą, której życzenia składamy. Bo jeśli ów/owa jest nam bliska, to chyba wiemy coś więcej o jego/jej życiu i możemy pokusić się o życzenia spersonalizowane. Jeśli nie, to po co w sumie w ogóle je składamy? z obowiązku. A kto lubi obowiązki? Kiedy to obowiązki są faktyczną realizacją chęci i kiedy robimy to z niczym nieskrępowanej woli?

Dochodzi też kolejny obowiązek. Presja, żeby w tym okresie być jakoś lepszym. Wybaczać wrogom, chu*om mówić, że chu*ami nie są, dusić w sobie zupełnie naturalne uczucia, takie jak niechęć, nienawiść, pogarda. Taki urlop od rzeczywistości i szczerości. I jasne, że jakiekolwiek zawieszenie broni można poczytywać za coś pozytywnego. Z tym, że jeśli następuje niejako z przymusu i tylko na chwilę, to można się spodziewać, że po tej przerwie rozgorzeje na nowo, ze zdwojoną siłą. Taka nasza wewnętrzna Palestyna. Zbieramy siły, żeby potem uderzyć mocniej. Czasem nawet przerwę świąteczną wykorzystujemy by knuć i snuć intrygi, na które normalnie brak nam czasu. Żeby nóż ukryć chytrzej, a ostrze zamoczyć w bardziej przemyślnym jadzie. Uśmiech przy stole, a kieszeń od tego jadu mokra.

Zawsze mierziło mnie takie właśnie okresowe ogłupienie. Że oto w danym momencie następuje jakaś niewiarygodna i nie godna wiary przemiana, a wszyscy naokoło udają, że to efekt trwały, że to coś autentycznego i powodowanego refleksją. Że bydlęta klękają, nie znaczy jeszcze że coś zrozumiały. W ten jeden dzień mówią ludzkim głosem. Ale tyk tyk tyk, czas mija i już jutro nastąpi powtórne zezwierzęcenie. Znów w gównie zataplają się kopytka, znów miast koncyliacyjnych deklaracji nastąpi przeraźliwy kwik. I tu jest geneza kolejnego przedświątecznego nerwu. Że to cisza przed burzą, że to cisza przed przeraźliwym świńskim kwikiem, do którego na co dzień jesteśmy przyzwyczajeni do tego stopnia, że go nie słyszymy. A po przerwie i kiedy się odzwyczaimy, nasze błony bębenkowe zaatakuje ze zdwojoną siłą.

Zakłamywanie rzeczywistości zaczęło się wczoraj. Potrwa - na dobrą sprawę - do 2 stycznia, bo zostaje nam jeszcze przecież Sylwester ze wszystkimi tymi kruchymi postanowieniami. Kolejną porcją życzeń i faktem (autentyk), że na domówce ktoś narzygał do garnka z bigosem. Od samych świąt się nic nie zmieni. Nic nie zmieni się od myślenia życzeniowego, czy od samych życzeń. Prawdziwa zmiana, to codzienność. To refleksja, przewartościowanie. Chwila wysiłku, by zamiast pustej deklaracji pokusić się o niełatwe pytania, zmierzyć z niełatwymi odpowiedziami, zrozumieć mechanizmy i zapytać się czy naprawdę warto robić to, a tamto, albo rezygnować z tego, czy tamtego. Są święta. Macie na to czas.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do