Koronawirus SARS-Cov-2, wywołujący chorobę COVID-19, objawiającą się najczęściej gorączką, kaszlem, dusznościami, bólami mięśni i zmęczeniem, dał się mocno we znaki Polakom. Zamknięte są złobki, przedszkola, szkoły, nie odbywają się zajęcia na uczelniach wyższych. Nie działają też kina, teatry i inne jednostki kulturalne. Pracownicy służby zdrowia działają jednak na pełnych obrotach. I nie mowa tylko o osobach walczących ze skutkami epidemii. W tym czasie trzeba przecież funkcjonować w obszarach - nazwijmy to - codziennych, czyli urazowych, ostrych dyżurów czy położniczych. O obecnej sytuacji rozmawialiśmy z położną Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego im. Jędrzeja Śniadeckiego w Białymstoku. Prosiła o anonimowość. Jak przekonuje, nastroje personelu i pacjentek są dalekie od histerii, ale jednocześnie żali się, że w obliczu zagrożenia zostali przez dyrekcję pozostawieni samym sobie.
Brak maseczek, fartuchów, nikt nas nie instruuje w kwestii bezpieczeństwa pracy w związku z epidemią koronawirusa - mówi pani Maria (na jej prośbę prawdziwe dane osobowe pozostają do wiadomości redakcji), która jest w "Śniadecji" położną od kilkunastu lat.
Opowiada przy tym, że pacjentki do wszystkiego podchodzą spokojnie i ze zrozumieniem przyjmują obostrzenia i procedury, jak np. zakaz odwiedzin mężów, partnerów, bliskich. Ojcowie nie mogą też być obecni przy porodach.
Oczywiście rozmawiamy z pacjentkami i zdają sobie sprawę z tego, że tak trzeba, bo panuje koronawirus - twierdzi nasza rozmówczyni.
I to tyle spokojnej opowieści. Położna jest podenerwowana przez podejściem władz szpitala wojewódzkiego do swojego personelu.
Nawet nikt nam nie powiedział, jak ma wyglądać postępowanie w przypadku, gdyby trafiła do nas ciężarna z koronawirusem. Brakuje nam masek, nie ma nawet specjalnych fartuchów ochronnych. W praktyce jest tak, jak było i przed epidemią. Mamy wrażenie, że naszym bezpieczeństwem nikt specjalnie się nie przejmuje - bulwersuje się Maria. - Owszem, o tym jak mają wyglądać procedury poinformowano nas, ale wyłącznie na piśmie. Mogłyśmy sobie przeczytać. Z tym że coś takiego uważam za bezsens w obliczu takiego zagrożenia. Powinni nam dać konkretne instrukcje, nie ogólniki, przeszkolić. Myślę, że dyrektor i mądrzy urzędnicy sami tak naprawdę nie wiedzą, jak zachowywać się w takiej sytuacji, dlatego milczą i czekają na rozwój wydarzeń.
Położna jest wdzięczna osobom przebywającym na oddziale i ich rodzinom za docenianie pracy personelu. Bo o ile apeluje się o nie wychodzenie z domów i przechodzenie na pracę zdalną, tutaj jest to przecież niemożliwe.
A dojeżdżamy na dyżury autobusami, mamy ograniczone możliwości chronienia siebie - tłumaczy. - Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie boimy. Bo boimy się. Przeżywamy to wszystko, ale atmosfera w zespole jest dobra, staramy się ze spokojem wykonywać swoje obowiązki.
Zdaniem pani Marii ewidentnie brakuje maseczek, tak by nosił ją każdy pracownik.
Bo nie wiemy przecież, jaka pacjentka do nas przyjeżdża. Zakażenie wirusem SARS-Cov-2 może u kobiet przebiegać bezobjawowo do dwóch tygodni. Tymczasem u nas jest duża "przelotowość" pacjentek. A produktów ochronnych, o których wspomniałam, dla nas brak - podkreśla. - Stwierdzam, że dyrektor szpitala o personel po prostu nie dba.
Do godziny 8.50, 17 marca, w całym kraju potwierdzono 205 przypadków osób zakażonych koronawirusem. Pięciu Polaków zmarło.
(Piotr Walczak / Foto: freeimages.com)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie