Niedawno obserwowaliśmy serię szybkich procesów sądowych między kandydatami na prezydenta Białegostoku: Tadeuszem Truskolaskim i Janem Dobrzyńskim. Odżegnuję się od wracania do tej sprawy, a przynajmniej jej meritum, ale chcę przypomnieć fakt, że sąd drugiej instancji orzekł coś całkiem przeciwnego niż pierwszej. A co, gdyby instancji było więcej?
Czy jest jakaś liczba odwołań sądowych, po przekroczeniu której, każde kolejne będzie zakończone takim samym wyrokiem? Trwogą napawa myśl, że sprawiedliwość nie istnieje – z przykrością stwierdzam, że jednak tak właśnie nierzadko bywa. W Polsce szacuje się, że rocznie zapada około 300 wyroków karnych, skazujących osoby niewinne. Dosyć głośna w środowisku śledczym była „szczęśliwie” zakończona historia międzynarodowej serii morderstw wykonanych na zupełnie przypadkowych osobach, nie mających ze sobą nic wspólnego, w całej Europie. Badania genetyczne śladów biologicznych wyraźnie stwierdzały, że w każdym z tych miejsc występują te same łańcuchy DNA. Jak się okazało, trop doprowadził do – zapewne zaskoczonej w końcowym rezultacie – pracownicy zakładów, produkujących waciki do pobierania próbek genetycznych, która zanieczyściła przypadkowo partię towaru. Teraz przy rodzinnym stole może opowiadać jako anegdotę, jak ścigał ją Interpol. Jej się upiekło, ale inne, znane przykłady pokazują, że nie wszyscy mają takie szczęście.
Wracając do sądów – przeciętny śmiertelnik jest wobec nich bezbronny. Czy to w sprawach karnych, czy cywilnych. Kto nie miał z nimi do czynienia, może stukać się w głowę, że przecież wystarczy znać przepis, który reguluje sprawę, temat sporu, żeby dać sobie samemu radę. No bo jaki to kłopot? Ano taki, że jest oprócz tego przepisu cała przepaść przepisów dotyczących procedur. Sądownictwo nastawione jest na pragmatyzm (jak zresztą prawie cała współczesna ideologia) i wystarczy o dzień spóźnić się ze złożeniem jakiegoś papieru, żeby sprawę przegrać. Nie ma znaczenia, po czyjej stronie była racja. Wynajęcie adwokata daje większą pewność proceduralną, on już zadba (do diabła! powinien) o to, by iść do celu po wąskiej grani najeżonej licznymi pułapkami bez potknięcia, ale po kilku doświadczeniach spraw jakie miałem okazję śledzić, nie wierzę, że fachowiec od prawa pomoże w jakikolwiek inny sposób. Jaka jest szansa, że taki mecenas będzie równocześnie specjalistą od geodezji, technologii przemysłowych, lingwistyki i innych rzeczy, które są sednem prowadzonych przez nich spraw? Przyznam, że byłem zniesmaczony jako obywatel zapadającymi wyrokami, a z ust ukaranych słyszałem wiele gorzkich słów pod adresem ich obrońców, ci zwani byli w chwilach dobrego humoru „tępakami”, bo nie rozumieli dziedzin, w których przyszło im się poruszać.
Absolutnym zgorszeniem jest dla mnie patos „dobrego” adwokata w rozumieniu amerykańskich filmów i popularnych oczekiwań. „Dobrego” czyli takiego, który stanąwszy w roli oskarżyciela skutecznie doprowadzi do srogiego wyroku, a jako obrońca w tej samej sprawie, uwolni klienta od oskarżeń i jeszcze wynegocjuje mu odszkodowanie. Ma się wrażenie, że udająca niewidomą bogini Temida, ważąca z uwagą racje dwu stron, nieustannie się wierci i potrzącha trzymaną wagą. Bo gdzie w tym wszystkim jest sprawiedliwość?
Na postawione przed chwilą pytanie odpowiada popularny żart. Oskarżony na rozprawie zwracał się do przewodniczącego składu sędziowskiego per „Wysoka Sprawiedliwość”. Po którymś razie sędzia się zdenerwował. – Tu nie ma żadnej „sprawiedliwości”! – mówi – tu jest „sąd”.
(Grzegorz Żochowski/ Foto: Flickr.com/ RaeAllen/ Obywatel Gie Żet)
Komentarze opinie