Kupujemy, a raczej wybieramy samochody nie takie, jakie są naprawdę, ale takie, jakie chcielibyśmy, aby były. Nawet kosztem tego, że zostajemy oszukani.
Najgorsze jest to, że o niektórych oszustwach wiemy i świadomie się na nie godzimy. Udajemy tylko, iż jest inaczej. Ale za to zyskujemy umysłowy spokój.
A piję do zakupu aut używanych. Na placach komisów przytłaczająca większość pojazdów ma mniej niż 10 lat. Chyba że dany samochód wstawiony został przez osobę, która nie jest firmą. Wtedy zdarzają się takie cukiereczki jak 15 - letnie albo i starsze Daewoo Lanosy. Ciężko je sprzedać, bo tu i owdzie widać wykwity korozji, ciężko jest takie auto zareklamować jako w świetnym stanie, doinwestowane, nie wymagające wkładu finansowego.
Dlatego handlarze tak jak 10 lat temu, tak i teraz samochody sprowadzają. Często. Co niektórzy faktycznie jeżdżą na Zachód, ale z racji naszego położenia zdecydowanie łatwiej i szybciej jest pojechać na litewską giełdę w Mariampolu, 40 km od granicy. Tam jest szybka piłka. Jedzie się w nocy, by jeszcze tego samego dnia wrócić. Formalności są na tyle uproszczone, że sam zakup nie trwa specjalnie długo. Na miejscu przyszły sprzedawca pole manewru ma raczej ograniczone. Może co prawda dokładnie przejrzeć dokumenty, zajrzeć pod maskę, odpalić silnik, zrobić pobieżne oględziny upatrzonego pojazdu, ale o jakiejś specjalnej kontroli stanu technicznego typu postawienie auta na kilka godzin w serwisie - nie ma mowy. W ten sposób handlarz po przyjeździe do Polski ma jedno marzenie - nie tyle sprzedać samochód, co sprzedać go jak najszybciej, zapomnieć, jechać po następny. W kontekście biznesowym - działanie logiczne. Ale czy faktycznie chodzi o prowadzenie dobrze prosperującego biznesu? Chodzi, ale często kosztem klientów. Bo oto szybka sprzedaż to w tym przypadku pozbycie się ewentualnego problemu.
Jeden ze znajomych handlarzy kilka miesięcy temu ściągnął z Litwy diesla, który trafił tam z Włoch. Marki i modelu nie pamiętam, choć po głowie chodzi mi Ford czy inny Peugeot. Okazało się, że polscy kierowcy jednak nie darzą sympatią danej wersji silnika. W ten sposób od sprowadzenia auta minęły dwa tygodnie... I czar prysł. Bo oto nie wytrzymała dwumasa, zaczął się problem z przednimi amortyzatorami, a do tego pojawiły się jeszcze jakieś wycieki. W efekcie znajomy do samochodu dołożył, zamiast zarobić. Teraz robi wszystko, żeby ściągniętego pojazdu pozbyć się jak najszybciej. A że auta, które sprowadza, są ładne i mają ciekawą, nowoczesną stylistykę, zwykle mu się to udaje, a mało który klient decyduje się przedsprzedażowy przegląd.
A jak się zdecyduje i będzie koniecznie chciał jechać do mechanika? Nie ma problemu. Handlarz dogadał się w okolicy z większością warsztatów. Zna się z ich pracownikami. Ale gdy przyjeżdża z klientem, wszyscy się zachowują, jakby widzieli się po raz pierwszy. O ile z samochodem nie ma jakiejś specjalnej "lipy", klient otrzymuje informację, że egzemplarz jest w dobrym stanie i warto go kupić. Aż dziw bierze, że niektórzy białostoczanie "łykają" bajki jak leci.
Wracając do roczników modeli stojących w komisach. Pierwsze, o co przeciętny klient pyta, to właśnie rocznik. Nic że wersja niezbyt udana, a silnik do specjalnie bezawaryjnych nie należy. Najważniejszy jest rocznik. A że starsze auta z innym motorem mogą przejechać i kilkaset tysięcy kilometrów bez poważnych usterek, schodzi na drugi plan. Po roczniku przychodzi czas na przebieg. Obowiązkowo chce się samochód, który na liczniku ma mniej niż 200 tysięcy kilometrów. Przy tym ważne, aby taki sprowadzony z Niemiec Volkswagen Passat kosztował maksymalnie kilkanaście tysięcy. Co na to sprzedawcy? Robią to, czego klienci wymagają. Kręcą liczniki. To znaczy cofają. Nie wszyscy, ale znalezienie kilkuletniego auta klasy wyższej średniej za kilkanaście tysięcy złotych z oryginalnym przebiegiem powiedzmy 170 tysięcy kilometrów to cud. Klienci oczywiście wiedzą, że liczniki nierzadko są cofane, ale przecież jak się "trafia okazja"... Żal nie skorzystać. Sprzedawcy poszli więc kierowcom na rękę. Dają im to, czego ci chcą.
Co prawda teraz zaniżać prawdziwy przebieg jest trudniej. Bo oto w wielu autach autoryzowane serwisy mogą go sprawdzić po numerze VIN. Ale... No właśnie - nie wszystkie roczniki załapią się, nie mówiąc o tym, że i nie wszystkie marki biorą udział w rejestrowaniu przebiegów po VIN - ie. Zresztą, jeśli klienci mają do wyboru dwa razy tańszy serwis nieautoryzowany, to nawet nie zawracają sobie głowy ASO. Opłaca się to robić dopiero przy nowszych i drogich autach. Serwisanci ASO potrafią wtedy ustalić faktyczny przebieg na kilka sposobów, bo informacje o nim zapisywane są w różnych punktach samochodu. Tak, aby zminimalizować ryzyko oszustwa. Ale kto by się bawił przy autach za kilkanaście tysięcy. Przecież sprzedawcy dają to, co chcemy... Historia serwisowa ASO, tak często reklamowana? Zbyt często kończy się na trzech czy pięciu latach wstecz.
W niedzielę, 13 grudnia, opublikujemy pierwszą część naszego poradnika o zakupie samochodów używanych.
Komentarze opinie