Reklama

Chili w Wanilii: Szkoła absurdów



Dziś, pierwszy raz od ponad dwóch miesięcy, zabrzmiał szkolny dzwonek. Było mi to obojętne od wielu, wielu lat, a wcześniej, jako uczniowi, dźwięk ten nie spędzał mi snu z powiek.

Lubiłam szkołę. Miałam szczęście uczyć się w kameralnych warunkach, które mają obecnie jedynie uczniowie prywatnych szkół. Jedenaście osób w klasie (przez chwilę klasy były nawet łączone, tak było nas mało), szkoła, jak na tamte warunki, ogromna. Dzięki ciężkiej pracy naszych rodziców, którzy postanowili na początku lat 80 ubiegłego wieku (jak to brzmi!) wybudować nam szkołę. Wielu z nas pamięta, czym było zdobywanie materiałów budowlanych w tych latach. Mission impossible. Nie wiem, jak i skąd oni to wszystko wytrzasnęli. Pamiętam tylko niedzielne zabawy w remizie strażackiej, z których dochód szedł na budowę, sobotnie czyny społeczne, czyli wożenie żwiru itp. Kilka lat później mieliśmy przepiękną i nowoczesną szkołę. A to ważne, bo gnieździliśmy się w drewnianym budynku, gdzie zimą siedzieliśmy w kurtkach, bo piece wysiadły a farelki nie dawały rady. Z braku miejsca mieliśmy zajęcia nawet na korytarzu. W tym miejscu chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że mogłam uczyć się przez kilka lat w tak wygodnej i pięknej szkole. Porwali się z motyką na słońce i wygrali.

Miałam też szczęście do nauczycieli. Polonistka – pasjonatka, matematyczka po inżynierskich studiach (rewelacja!) i inni. Nawet wuefista, który sprawił, że nie sposób było po lekcjach przejść obok boisk obojętnie, za co obrywałam w domu, bo kończąc lekcje około południa, docierałam do gniazda rodzinnego przed zmrokiem.

Mając w pamięci czyny rodziców i swoich pedagogów, szłam pełna zapału, wiele lat później, ze swoim pierworodnym. Trochę przerażała mnie miejska podstawówka, dwuzmianowy moloch, ale skoro tylu uczniów ją przeżyło, to i my damy radę. Mimo typowych obaw matki kilkulatka, byłam dobrze nastawiona do wszystkiego, cokolwiek miało mnie tam spotkać. Postanowiłam iść podobną ścieżką jak mój ojciec i wylądowałam w szkolnej radzie rodziców, pełna zapału i pomysłów.

Trzy miesiące później byłam rozgoryczona i zła. Zastanawiałam się, czy nasi rodzice mierzyli się z takimi rzeczami jak my, czy to piętno obecnych czasów. Nie przeszkadzał mi moloch. Okazał się mniej straszny niż na początku. Porażała mnie szkolna machina, ludzka głupota i kilka innych rzeczy.

O ile nie przeszkadzało mi remontowanie sali lekcyjnej przez rodziców, bo pamiętałam ducha czynu społecznego lat 80, to już dziwiło to, że przez cały weekend pracują tylko rodzice. Nauczycielki siedziały i pachniały, nie kiwnęły palcem. Ojcowie walczyli z łuszczącą się farbą, odpadającym tynkiem, a matki biegały w tę i nazad, ogarniały cały ten bajzel, sprzątały. Nauczycielki siedziały i pachniały. Przełknęliśmy to.

Potem zaczęły się żądania – a to składka na firanki i rolety, a to składka na doniczki i kwiatki, bo przecież panie sobie wymyśliły, że rodzice nie mogą przynieść po kwiatku, bo one chcą, by wszystkie doniczki były identyczne. Przypominam, że to był pierwszy rok w szkole. Rodziców uderzyło solidnie po kieszeni kompletowanie wyprawki i wszelkie opłaty.



Oczy otwierały mi się szeroko, a szczęka bezwiednie opadała. W środku zaczęło wrzeć, gdy bardzo młoda pani nauczycielka zaczęła się zachowywać nie jak pedagog, a diwa operowa. I wtedy przekonałam się, że szkolnym sposobem rozwiązywania problemów jest zamiatanie ich pod dywan. Rozglądając się wokół, słuchając innych rodziców, zrozumiałam, że moje ideały są już tylko okruszkami szkła rozbitego o szkolny beton. Dyrektorski beton.

Obecna kadra nauczycielska to już nie ludzie po liceach pedagogicznych lub innych, zwykłych, często średnich szkołach. Wszyscy mają obowiązek posiadania tytułu magistra. Nauczyciele klas 0-3 ukończyli stosowny kierunek pedagogiki a reszta musiała pozdawać na studiach kursy z psychologii, pedagogiki i dydaktyki swojego przedmiotu. Nie wiem, co trzeba obecnie ukończyć ubiegając się o fotel dyrektora, ale pewnie jakieś studia podyplomowe z zarządzania oświatą. Poziom wykształcenia teoretycznie wzrósł wielokrotnie, ale obserwując pewne rzeczy, miałam wrażenie, że wylądowaliśmy na dziwnej planecie, na której znajduję się po dziś dzień, do czasu ukończenia edukacji najmłodszego dziecka.

Nie wiem, co mają na tych studiach zarządzania oświatą, ale głownie nasuwa mi się na myśl przedmiot – manipulacja ludźmi. Przekonywanie, że wszystko jest super, gdy w rzeczywistości jest do bani. Obecnie szkoła wizualizuje mi się jako przeżarty rdzą, rozsypujący się gruchot, posklejany taśmą (i to wcale nie tą srebrną, amerykańską, tylko taką zwykłą, pakową), którego prezentują nam jak dobrej klasy, najwyżej roczny samochód. A ja omijam tego gruchota z daleka.

To, że chodzę jeszcze na zebrania i interesuję się klasowym życiem, zawdzięczam wychowawczyniom moich dzieci (z panią diwą rozstałam się na szczęście do szybko), bo zaświeciło dla nas słońce i dzieci trafiły pod skrzydła cudownych nauczycielek. Jednak sześć zebrań rocznie, to gruba przesada (sprężyna dyrekcji).

Nie doszukujcie się w szkole logiki. Mało zdolne dziecko – źle, to twoja wina rodzicu, bo na pewno coś zaniedbujesz. Bardzo zdolne dziecko – też źle, bo ma swoje zdanie i nie boi się go wypowiadać, przez co staje się tym sprawiającym kłopoty, więc to znów twoja wina rodzicu. Najlepsze byłoby zdolne, wygrywające mnóstwo konkursów, cicho siedzące dziecko, grzeczne, ułożone, radzące sobie emocjonalnie z problemami, z którymi nie radzi sobie większość dorosłych. Dziecko, które doskonale wpisuje się w system. Bo szkoła to system, a obecna musi mieć wyniki, więc nie może mieć sytuacji konfliktowych (zamiatamy pod dywan), dzieci muszą jej służyć do osiągania tych wyników. Rodzice mają siedzieć cicho i ewentualnie podremontować to i owo, albo złożyć się na odkurzacze lub catering dla oficjeli na święto szkoły.

Obecna szkoła tonie w biurokracji. Zastanawiam się, kiedy pęknie w szwach od ton papierów gromadzonych nie wiadomo po co. Nauczyciele drugie tyle czasu poświęcają na pisanie bzdurnych rzeczy, wypełnianie i cuda na kiju. Kto uważa, że nauczyciel to bumelant mający ferie, dwa miesiące wakacji, przerwy świąteczne i pracujący 5 godzin dziennie, nie ma w rodzinie lub bliskim otoczeniu nikogo takiego i nie wie o czym mówi.

Obecny system i jego słudzy jest popękanym kolosem, który nie wiem komu służy, ale nie dzieciom. To, że jakieś dzieci wyniosą po tych szkolnych latach jakąś przydatną w dalszym życiu wiedzę, umiejętności, będą zawdzięczać tylko jednostkom. Pasjonatom nauki i tytanom pracy, którzy stają na rzęsach i wypełniając te idiotyczne papiery, nie tracą mimo wszystko zapału do zasiewania w głowach dzieci ziarna nauki. Mam nadzieję, że jeszcze jest was trochę i przynajmniej tyle pozostanie.

A wy, rodzice, wynagradzajcie dobrym słowem, również poza szkołą, każdego dnia, pracę dobrych pedagogów. Nie róbcie tego przez wydumane prezenty. Nie jestem skąpa, ale składki na kosze prezentowe, karnety do salonów urody, biżuterię i wiele innych rzeczy, o których mi się nawet nie śniło, uważam za głupie. Wystarczyłyby normalne kwiaty od uczniów.

Sami rozdmuchaliście dziwny mechanizm. A to wielkie kosze ze słodyczami, herbatami i innymi rzeczami na dzień nauczyciela. Fundowane wielkie torty z okazji ślubowania pierwszoklasistów (serio, tort dyrekcji a nie dzieciom, jesteście poważni???), upominki świąteczne, imieninowe, aż po wyszukane prezenty na zakończenie roku.

Patrząc na to, mam wrażenie, że dajecie łapówkę. Czujecie się w porządku wobec siebie, że zadbaliście o swoje dziecko i dzięki tej czy tamtej, podarowanej rzeczy, wasza pociecha będzie mieć lepsze stopnie i będzie lepiej traktowana.

Zachowajmy wobec siebie zdrowy dystans. Brak jakichkolwiek suwenirów będzie skutkować transparentnością we wzajemnych relacjach. Trudno mi powiedzieć, co czuje obdarowywany nauczyciel, ale czasem widzę, że jest zakłopotany, bo prezenty, chcąc nie chcąc, wymuszają pewne zobowiązanie. Chylę czoło przed tymi, którzy mają odwagę i siłę odmawiać, nie przyjmują niczego oprócz kwiatów.

Nauczyciel nie jest też naszą koleżanką/kolegą i nie mówmy na niego per ty, nawet we własnym gronie, nie bratajmy się zapraszając do znajomych na facebook-u. Szanujmy się wzajemnie, lubmy, rozmawiajmy, ale zdrowiej jest zachować do siebie dystans. Pedagog to nie chłopiec do bicia, a nasze dzieci często odstają od naszego wyobrażenia aniołków. Starajmy się, wszelkiego rodzaju konflikty, rozwiązywać spokojnie, ale skutecznie.

Życzę nam wszystkim, by ten rok szkolny minął spokojnie, wszystkie strony były zadowolone z własnej pracy a dobre jej owoce długotrwałe. Mnie jednak już pobolewa głowa, bo wrzesień to miesiąc przekonywania dyrekcji, że składka na ubezpieczenie jest dobrowolna, że to nie haracz, o czym będzie za tydzień.

Z mieszanymi uczuciami

(Basiek May-Chang/ Foto: pixabay.com/ blackboard)
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do