Reklama

Chili w Wanilii: Tandetne rokokorpo

Sala remizy strażackiej. Setka poprzebieranych dzieci bawi się w rytm przebojów, które obecnie mają brodę do ziemi. Nie pamiętam tytułów, ale w pamięci utkwiła mi jedna piosenka, która nie miała słów i działała magicznie, bo wszyscy podrywali się i zaczynali tańczyć słysząc pierwsze dźwięki. Setka dzieciaków machała skrzydełkami, kręciła kuperkami i kwakała.

Przebrania były skutkiem kilku wieczorów pracy mam, bo wtedy nikomu nie śniły się nawet wypożyczalnie z batmanami, kowbojami i całą masą pluszowych futer. Nagle muzyka przestała grać, zapalono światło i... wszedł ON. Czerwona kapa na plecach, mitra na głowie, pastorał w rękach i biała broda.

Dzieciaki prawie że wstrzymały oddech, były podekscytowane. Święty Mikołaj wdrapał się na scenę i przemówił:

- Witajcie kochane dzieci! Przybyłam do was z daleka.

I w taki sposób mieliśmy takie nasze, wiejskie, polskie gender na początku lat 80-tych.

Pamiętam, gdy kilka lat temu w przedszkolu, do którego chodziły moje dzieci wybuchła histeria, bo jakieś dziecko powiedziało, że św. Mikołaj nie istnieje. Większość rodziców była oburzona, nauczycielki łamały sobie głowę, jak to teraz wytłumaczyć dzieciom a ja miałam dużo uciechy obserwując to.

Zapewne obecne dzieci dostałyby również histerii słysząc z ust Mikołaja „przybyłam do was z daleka“ a co zrobiliśmy my? Mieliśmy mnóstwo śmiechu i dobry dowcip do opowiadania przez długie lata, bo większość wiedziała, że św. Mikołaj to mama Artura. Byliśmy realistami. Częściowo dzięki księdzu, który opowiadał nam o życiu biskupa z Miry a częściowo dzięki twardym czasom, w którym przyszło nam dorastać. Wiadomo było, że Mikołajem jest tata/wujek/sąsiad (w szkole nawet jedna z mam) a prezenty były skromne, na dzisiejsze realia, nawet biedne, ale radość nieporównanie większa. W pewnym momencie Mikołaj przestał przychodzić osobiście. „Zapracowany“ mówili. W locie wrzucił prezent i pomknął dalej. Ciekawe, że zawsze wpadał, gdy wychodziłam do łazienki. Gdy zauważyłam tę ścisłą zależność, szybko jadłam kolację wigilijną i wychodziłam na jakiś czas do łazienki a potem była radość.

I tak to się kręciło. Rodzice trochę udawali, że gdzieś tam jest św. Mikołaj a my udawaliśmy, że tak, tak, jest. I wychodziliśmy do łazienki.

Zanim zostaliśmy rodzicami przyjęliśmy, że nigdy nie skłamiemy naszym dzieciom. W niczym, również w sprawie tego szczególnego dla dzieci świętego, więc kładliśmy wcześniej prezenty pod choinką, a po kolacji dzieci siadały pod drzewkiem, wybierały prezent i dawały temu, komu był przeznaczony. Żeby było dłużej, śpiewaliśmy kolędy. Na początku rozdawania był prezent, kolęda, prezent, kolęda, a potem już był prezent, prezent, prezent, kolęda itd., bo było nas dużo. Dzięki temu czas radości wydłużał się i nie rozchodziliśmy się z prezentami każde do swojego pokoju. Gdy dzieci zaczęły łapać pewne sprawy, przyszedł czas na opowieść o biskupie z Miry, stąd moja uciecha w czasie histerii w przedszkolu. Zrobiłam nawet śledztwo, czy to przypadkiem nie moje dziecko było powodem tego całego zamieszania. Powiedziało, że nie, bo to Marcel sypnął. Sprawa zakończyła się masowym czytaniem we wszystkich grupach historii o Mikołaju w saniach ciągniętych przez renifery. Pokiwałam głową i w domu wyciągnęłam opowieść o Mikołaju z Miry by odświeżyć ją sobie i dzieciom. Porozmawialiśmy i tyle.

Czy nie mam wątpliwości, że postępuję źle? Z jednej strony trochę mam, bo może zabrałam coś swoim dzieciom, ale z drugiej wiem, że postępuję właściwie. Nie umiem kłamać, tzn. umiem, ale nie chcę, a swoim dzieciom tym bardziej. Już kilka razy, w rozmowie z dziećmi wyjęłam asa pod tytułem „Czy ja ci dziecko kiedykolwiek skłamałam? To dlaczego ty mi kłamiesz?“

Ale nie o tym chciałam.

Jak mnie denerwuje ten czerwony, rubaszny krasnal! Za te jego „ho ho ho!“ przywaliłabym mu kopa w tyłek. Może kojarzy mi się z komercjalizacją świąt. Może kojarzy mi się z korporacjami, których szczerze nie cierpię a może po prostu wszystkiego po trochu.

W dodatku, gdy patrzę na niego, wydaje mi się, że przed chwilą golnął coś sobie z jakiejś butelki, którą trzyma pod kubrakiem i robi to dość często, stąd taki jowialny i zaróżowiony. To już komunistyczny дед Мороз wyglądał poważniej.

Dlatego omijam z bardzo daleka galerie handlowe, telewizji nie włączam, bo nie mam czego włączyć. Dzięki temu jestem spokojniejsza a kilku przebierańców ma nieposiniaczone siedzenia. Zdecydowanie bardziej wolałam matkę kolegi szkolnego, Artura, świeć Panie nad jej duszą. Przynajmniej jest co wspominać a i przyodziewek miała zacny. I nigdy, przenigdy, jako rodzic, obecnie, nie podejrzewałabym jej o podpijanie procentów z butelki.

(Basiek May-Chang/ Foto: Flickr.com/ )

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Śnieżynka - niezalogowany 2016-12-02 10:01:37

    Przywołałaś mi wspomnienie mojej dziecięcej Wigilii :) To był czas, klimat... I te prezenty, które pojawiały się, gdy wychodziłam z pokoju, zazwyczaj przed Wigilią, bo 'Mikołaj' wiedział, że od momentu Wigilii już się z pokoju nikt nie ruszy. Więc prezenty się materializowały wcześniej :D A moje wierzenie w starszego, miłego dziadka w czerwonym kubraczku prysnęło jak bańka mydlana, gdy któregoś roku okazało się, że tata chce bym wymyśliła, co kupimy mamie pod choinkę i trzeba było się z ojcem na to złożyć. Nie pamiętam czy tłumaczył mi, jak to jest naprawdę, czy sama się domyśliłam. Ale od tamtej pory skończyło się materializowanie prezentów, a czasem byłam 'chamsko' na siłę wypychana z pokoju, by ojciec mógł spokojnie wyłożyć wszystkie paczuszki pod drzewkiem. Ale czy to źle? Jakoś mi takie wychowanie nie zaszkodziło... ;)

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do