Za każdym razem, gdy krytykuję kogoś, kto jest przy władzy – a już wstukałem w klawiaturę kilka takich tekstów – staram się tłamsić i spychać w podświadomość niewygodną w takich razach prawdę, że władza jest potrzebna i pożyteczna. Jak osłabiające społeczny organizm jest rozproszenie lub zanik rządów, pamiętamy z lekcji o rozbiorze Polski, czy o genezie upadku Cesarstwa Rzymskiego, a konsekwencje braku silnego prowodyra uwidacznia na przykład rosyjska Wielka Smuta. Zatem, na logikę, powinniśmy starać się wzmocnić tych, którzy nam przewodzą, najlepiej jednego.
Kłopot w tym, że niewielka część z nas chciałby tej wyjątkowej pozycji właśnie dla siebie i każdego innego skłonna uważać za gorszego władcę. Znacznie większa grupa związana jest konotacjami i osobistym interesem z konkretnymi kandydatami i... skłonna jest uważać każdego innego niż on za gorszego, a bardzo duża, bez oglądania na jakikolwiek cel, uważa każdego za niegodnego, który i tak „pcha się tylko po to, żeby się nachapać”.
Nigdy w żadnej formacji politycznej nie byłem, ale obserwując z zewnątrz układy partyjne (w sensie obowiązujących tam praw) wydają się tak skonstruowane, żeby promowały postawy lojalnościowe wobec liderów. Ślepo lojalnościowe. Partia daje w wojnie wyborczej machinę zdolną wprowadzić szeregowych członków do struktur władz lokalnych, samorządowych, co jest ogromnym ułatwieniem przy obowiązującej aktualnie ordynacji wyborczej, która małym grupom nie daje żadnych realnych szans na przejęcie niektórych funkcji publicznych. Ale skład list wyborczych ustalany jest już znacznie wyżej i pod uwagę brane jest zaangażowanie w sprawy strategiczne partii. Niedawno zresztą w wywiadzie jeden z szefów wyraźnie to powiedział.
Wychodzi na to, że nie wierzę w zaangażowanie ideowe polityków, bo trwające obecnie żywe włączanie się w kampanię wyborczą na Prezydenta Polski tłumaczę wyłącznie znajomością z kimś, komu na tym zależy lub potencjalnymi przyszłymi profitami. Ale mogę tak myśleć. W batalii na niskim szczeblu za narzuconego „swojego” władcę kraju, napotyka się co i rusz na posługiwanie nonsensami i duperelami, które rozdmuchuje się z lubością, jeśli tylko mogą zaszkodzić kontrkandydatom, a wypromować „własnego”. Ohydnej odporności na elementarną przyzwoitość i sięganie po każdy, nie zabroniony wyraźnie arsenał środków, których żałosny fałsz przecież muszą, do diabła, widzieć sami aktywiści i jakoś z tym żyć, nie dam rady wytłumaczyć inaczej, jak wyłącznie korzyścią własną.
I znów odzywa się w głowie dzwonek – wszak władza opierająca się na skonsolidowanych strukturach jest skuteczniejsza niż luźna gromada społeczników-geniuszy. Teoretycznie skuteczniejsza także w tym dobrym znaczeniu. Ma narzędzia do przeprowadzania głębokich reform, sprawnego stanowienia prawa, szybkiego reagowania na sytuację... i jedyne, co dziegciem leje się w bekę słodyczy jest to, że partie – przynajmniej polskie – to taśmociągi dźwigające w górę z równą siłą lojalnych zdolniachów jak i zwykłe, acz aktywne marionetki. Na niepokornych lub zbyt mało (w oczach prezesów i szefów) włączających się w życie partii – miejsca na taśmie nie ma.
Schemat opisanych zależności wewnątrz ugrupowań politycznych, mobilizuje rzesze członków do zajadłego ujadania na siebie nawzajem. Zatem w prasie, telewizji, Internecie, na wiecach, wyciągane są wszystkie brudy, nawet jeśli podobne są udziałem ich samych lub ich przedstawicieli. Wszak chodzi o to, by jak najmocniej wysmagać konkurenta po gębie, a nie o rzetelność wobec rzeczywistości.
Władza jest pożyteczna i dobra. Mimo ferowania jadowitej krytyki, w chwili wyjątkowej potrzeby, wierzę że stanąłbym w słusznej sprawie murem za najbardziej nawet niekompetentnym liderem. Ale, póki co, mam przesłanie do tych, którzy decydują o kształcie partii politycznych. Jeżeli zależy Wam na Polsce, a nie wyłącznie interesie organizacji, którą reprezentujecie, rozejrzyjcie się w swoich strukturach, zwróćcie uwagę i sięgnijcie po tych, którzy chodzą innym taktem, może kontestują, ale są zdolniejsi od przyklaskiwaczy.
Nieustannie też artykułuję, iż oczekuję od wybranych przez nas reprezentantów, nastroszonych z przyzwyczajenia do walki jak koguty, żeby siłę procesu stanowienia prawa przenieśli z „normalnej większości głosów” na „jesteśmy w stanie razem usiąść i się dogadać”.
(Grzegorz Żochowski/ Obywatel Gie Żet/ Foto: BI-Foto)
Komentarze opinie