Reklama

Okiem hejtera, odc. 110 - Koleżeństwo nauczycielstwo



Wszystko przez tego Mellera z "Newsweeka" i TVN24, który naoglądał się "Whiplasha" i o nauczycielach zaczął. A mi tu zrazu wszystko od Pimki, przez doświadczenia własne. Nie, żeby to było szczególnie odkrywcze, ale może i w Was nostalgię obudzi? Poza tym ile tygodni można tylko hardem jechać?

Nauczyciele dzielą się na takich, których wspominamy z rozrzewnieniem, albo przynajmniej szacunkiem oraz mendy. Zakładam, że wykazuję asymptotyczność do pewności pisząc, że każdy na swojej żałosnej drodze spotkał i takich, i takich. Tak ci dobrzy, jak i ci podli są wprowadzoną w życie szkołą... życia. To w kontaktach z nimi buduje się w młodym człowieku w miarę dorosłe pojęcie autorytetu (bo wcześniej wszak: "dorosły zawsze ma rację"), ale i jest okazja do buntu, który według mnie jest koniecznym, immanentnym składnikiem dorastania i wychodzenia na ludzi. Nie, że - jak mawiał Piłsudski - "kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie sku*wysynem" od razu, ale młodzieńczy bunt to sedno kształtowania się ego każdego z nas. I lepiej bunt zaliczyć w stosownym okresie, niż się nań spóźnić skazując się tymże na albo bycie safandułą, albo na buntowanie się później, kiedy więcej możliwości i przestrzeni; i przestrzelić nietrudno.

Chodziłem do dobrego liceum. Najlepszego w mieście. Taka prawda, choć może nasza ówczesna konkurencja będzie na ten fakt szczekać, jak ratlerki. Nie, żeby to konkretne liceum było najlepsze wskutek wielości dodatkowych zajęć, udogodnień, jakiegoś specjalnego systemu prowadzenia ucznia. Nie. Jak większość podobnych stało odsiewem na wejściu, a potem milionami godzin korków za twardy hajs. Opinię jednak miało solidną, ale i straszną. Straszną, bo uchodziło za prawie-katolicką szkółkę, gdzie reżim jest - znowu - katolicki: jezuicki wręcz. Z prawdą nie miało to wiele wspólnego, choć pozory zachowywano. Choćby takie, że kiedy pani dyrektor (długo kminiłem, czy dać z wielkiej - znacząco nie dałem) widziała mnie - młodego metalowca - z kolczykami w uszach, sumiennie mi je zabierała i obiecywała, że odzyskam je dopiero kiedy wyślę po nie syna, a dodatku w takim wieku, że będzie miał już zarost na klacie. Z perspektywy czasu rozumiem dlaczego wątek zarostu był tak ważny. A plotki o romansie pani dyr. z uczącym w owym LO księdzem wkładam między bajki. Tym niemniej, kiedy zabierająca mi kolczyki, ścięta krótko, 180 centymetrowa kobita na cały korytarz mówi: "Waliński, ty jesteś jakiś babochłop!" i na korytarzu rozlegają się salwy śmiechu, to - wiecie - niekoniecznie jest to śmiech ze mnie. Kolczyków nie odzyskałem nigdy. Uzupełniałem je sobie za to regularnie, bo w sklepie muzycznym przy Lipowej, tam obok księgarni rolniczej chodziły za 9-13 zł. Przecież nie majątek.

Pierwszym objawem, że w moim liceum zacząłem czuć się cosik pewnie była lekcja fizyki, która traktowała o parciu w cieczy. Nasz pan fizyk - człowiek miły, ale opadający już chyba w demencję - demonstrował rzeczone zjawisko stosując kolbę z otworami tak małymi, że jeśli nie poddać zawartej w niej cieczy presji, zostawała w naczyniu. No, ale ją poddał. I zalał mi zeszyt. Co ja - z perspektywy żałuję - skomentowałem: "Jak pies nie ma co robić, to jajca liże". Na szczęście pan fizyk był nie tylko ofiarą demencji, ale również niedosłuchu. Z fizykami w ogóle mieliśmy kłopot, bo żaden/żadna nas nie chciał(a). Zaliczyliśmy więc dobrą nauczycielkę, która nas szybko oddała. Oraz nauczycielkę, która lekcje zwykła odbywać pod wpływem. Do tego stopnia mocnym, że któregoś razu mojego kolegę (sprawdźcie sobie go na Youtube - Adam Repucha, artysta folkowy) okładała metalowym kluczem do sali, jednocześnie się setnie zaśmiewając. A że okładanie było raczej symboliczne, to śmiał się i kolega. Pech chciał jednak, że podówczas w szkole zainstalowano monitoring i kiedy rzeczona nauczycielka wytoczyła się z sali za potrzebą, a robiła to krokiem iście wężowym, podpatrzył ją przypadkiem wicedyrektor (ten facet był akurat w porzo, choć mnie chyba nie lubił, bo dosłownie przez moment spotykałem się z jego - starszą ode mnie - córką), co skończyło się bodaj rozwiązaniem umowy o pracę.

Była też pani od geografii, którą nazywaliśmy "Mała Mi". Nie była to jednak bezczelna szydera, ale zwyczajnie najbliższe, co w kulturze popularnej można by dla niej okiełznać. Choć sama do okiełznania kompletnie nie była. Jakkolwiek sympatyczna - tak szalona i nieprzewidywalna, że zgadywaliśmy niepoczytalność. Był też pan od historii, który był maniakiem telewizyjnych audycji edukacyjnych. Czyli był leniwy, bo połowę lekcji zaczynał od tekstu "Dziś obejrzymy sobie audycję...". Szermował też regularnie pojęciem głupoty. I to w wielu odsłonach i w pewnej gradacji. Według pana od historii można było:

a) zbliżyć się do granic głupoty
b) przekroczyć granice głupoty
c) "X, twoja głupota nie zna granic"

Historia, granice - jakiś sens w tym jest. Natomiast kategorie oceny, gdzie się dana głupota lokuje pozostały dla nas zagadką do dziś. Wracając jednak do audycji - kiedyś niemal skończyło się na rękoczynach, kiedy kolega ze starszej klasy - mając nagrać na VHS audycję - przypadkowo skasował tę która już na kasecie była. W tamtych czasach nie zapieniłbym się tak bardzo nawet, gdyby kto skasował mi jakiś wyjątkowy artefakt pornograficzny z twardego dysku.

Ten sam kolega lubił też prowokować swojego polonistę. Kiedy ów dyktował notatkę o Achillesie i nadmienił w niej o - Achillesa - "heroicznych bliznach", na co kolega z ostatniego rzędu rzucił: "Chyba heroinowych!". Dobry żarcik, moim zdaniem. Choć i ja lubiłem pana polonistę prowokować, do tego stopnia, że kiedyś wyrzuciłem mu, że  nie ma charyzmy takiej jak Keating ze "Stowarzyszenia umarłych poetów" i że nie odważy się wejść na ławkę i z niej skoczyć. Odważył się. Szacun. No i kiedy - przypadkiem - rok temu zobaczyłem go na ulicy nadal miał ten uwodzicielski czar łączący w sobie amanta z kina nowej fali i niebezpiecznego seksualnego przestępcę. Tu w sumie też szacun.

Była pani od matematyki, którą - sugerując się fizjonomią - nazywaliśmy Toadie (tak, Tołdi z "Gumisiów"), a która funkcję matematyczną znaną jako "parabolę" akcentowała tak, jak Afric Simone w refrenie swojej "Ramayi". Była wyjątkowo podła pani od chemii, której wszyscy powszechnie życzyli śmierci i dzień, kiedy szkoła dowiedziała się, że owej wycięto macicę, był dniem celebracyjnym. Była pani od niemieckiego, mokry sen wszystkich facetów w szkole (poza mniejszościami), która nieraz wypłakała oczy będąc naszą wychowawczynią, a która jednocześnie pewnie lepiej niż z niemieckim poradziłaby sobie z nauką francuskiego.

Robotę robił też pan od wuefu, który miał takie flavour-teksty, że pamiętam do dziś. Co powiecie na: "Na naziwsko mam XXX, trzy litery, nie więcej nie mniej, nienawidzę chamstwa, kretynizmu i wszelkich przejawów skur*ysyństwa" na dzień dobry, na pierwszym wuefie? Potem szło już tylko grubiej, od "Co ma wisieć nie pie*dolnie" po "Panu to czwórkę, ale prędzej za seksowne wycięcie w majtkach niż umiejętności", albo sugestię - kiedyśmy odpoczywali pod ścianą - że oto właśnie prowadzimy działalność dywersyjną, zakładając "kółko masturbanta". Jakkolwiek zimnym chów ów by nie był, dobrze wspominamy pana od wuefu, choć kiedy wręczyliśmy mu przed maturą flaszkę, żeby oceny nie były najgorsze, przyjął ją, ale zorganizował nam najgorszą rozgrzewkę w życiu. Tajemnica do dziś niewyjaśniona. Po panu XXX nastąpił inny pan od wuefu, który lekcje prowadził na macie. Na macie, czyli "macie piłkę i gracie". Spokojny, sympatyczny i jowialny typ. Choć kiedyś mnie mocno zaniepokoił. Moim regularnym problemem było, że do szkoły chadzałem w glanach, nieraz zapominając o zmianie obuwia. Któregoś razu w efekcie takiego zapomnienia siedziałem podczas wuefu na ławie, czytając sobie zine"a o muzyce goth i neofolku. Był to - bodaj - czwarty "Cold" (pozdrawiam Ghostmaniaka). Kiedy pan od wuefu zobaczył ezoteryczne symbole w mojej gazetce, 35 minut spędził napie*dalając mi o jakimś konwencie ziołolecznictwa, który miał miejsce w poprzedni weekend i w ogóle, że tarot, wróżki, że on posiadł nieoczywiste tajemnice świata naszego. Imię swoją drogą miał od takiej wiedźmiarskiej substancji, która ponoć działa na koty.

Była pani od biologii (na szczęście tylko na zastępstwie), która zawsze śmierdziała potem - co pewnie znacie, bo zawsze gdzieś znajdzie się pani od czegoś śmierdząca potem. Była wiekowa anglistka, ponoć najlepsza w Białym, znana szerzej jako "srudeforest". Była też nasza anglistka, która ciągle, w dziwaczny sposób zasysała ślinę i miała najbardziej po*urwioną fryzurę przypominającą Jona Bon Jovi z okolic 1986 roku. Ale nauczycielką była znakomitą. Bo nauczyła - i angielskiego chłopców, którzy uprzednio myśleli, że każdy rozum już zjedli - i pokory.

Osobliwością był też pan od PO. Bo - tak - za moich czasów w liceach funkcjonował jeszcze relikt znany jako "przysposobienie obronne. Pan od PO - modelowy egzemplarz - lubił ponoć wypić i nie szanował kobiet, często komentując "Babo, nie ujadaj!". Jakkolwiek to akurat naganne, tak dobrze reagował na przejawy kreatywności. Kiedy na kartkówce napisało się, że w przypadku ratowania osoby nieoddychającej "należy ją najpierw zdiagnozować poprzez łaskotki", albo że gdy oto mamy stan wojny, należy "zabezpieczyć dom poprzez stylizację go na melinę pijacką",
a "deratyzacja polega na usuwaniu szkodników-gryzoni; w naszych warunkach szczurów, w australijskich - diabłów tasmańskich", stawiał dobre oceny.

Największą osobliwością był jednak zdecydowanie gejograf (nie ma literówki). Facet, o którym krążyły ploty i który plotami owymi grał. "Języczek lądolodu wżyna się w szparkę Jury Krakowsko-częstochowskiej", "Kto nie zaliczy kartkówki, zaliczy oralnie" i tak dalej. Jasne, że wszyscy traktowali to z przymrużeniem oka. Ja i kolega (znany obecnie DJ) siedzieliśmy w pierwszej ławce, więc gejograf nie dosyć, że wysyłał nas po pączki, które uwielbiał, to jeszcze karmił nas nimi z ręki. No, ale rozumiecie - dowcip dowcipem - zawsze był darmowy pączek. (I NIC WIĘCEJ!). Szkoda tylko, że rzeczony potrafił też obrobić uczniowi dupę (metaforycznie) przed wychowawczynią, a koniec końców skończył jako bohater "Uwagi" TVN, gdzie reporter śledził jak to gejograf napastował (czysty stalking, serio) ucznia szkoły średniej dla dorosłych, która mieściła się w naszych podwojach.

Ot, kilka anegdot. Wspomnień. Wy macie swoje - zechcecie to dajcie w komentach. Może się zebrać całkiem sensowny arsenał. I nie wiem jak Wy, ale - ja trochę za tymi czasami tęsknię. Nie powiem, że byłem piękny i młody, bo młody - owszem - ale piękniejszy jestem obecnie, ale... No sami rozumiecie. Kumple z liceum, flacha, sytuacja się uruchamia. Elo.

(Paweł Waliński)
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    krs - niezalogowany 2015-09-17 11:12:57

    - to jest najgorsze! - najgorsza to jest jazda na rowerze bez siodełka Dzięki

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do