I zaczęło się. Złota polska jesień przeszła w nagą polską jesień, czy raczej przedzimie. A w związku z tym oczywiście masa nieprzyjemności.
Dawno temu pewna moja znajoma miałą praktyki w ośrodku badawczym położonym niebezpiecznie blisko koła polarnego. Praca fajna, nieciężka, bardzo dobrze płatna, żarcie wspaniałe, a pokój socjalny bogatszy w sprzęty, niż willa Janukowycza. Czyli genialnie. Otóż nie. Z ekipy, która pojechała tam na pierwszy pracowniczy turnus, na drugi zdecydowało się tylko około 30%. Dlaczego? Bo dzień i noc polarna wykańczają ludzi niesamowicie. U nas ani dnia, ani nocy polarnej nie ma, ale – nie da się ukryć – żyjemy w centralnej/północnej części pólkuli północnej, więc ruch planet i gwiazd ma na nas mocny wpływ, a dzień trwający raptem 6-8 godzin dobija. Ale nie w samej nocy problem. Bo nawet jeśli przespać ciemność, trafiamy na jasność, która raczej do aktywności nie pobudza. Nagie drzewa, a nad nimi biel chmur, czy raczej szarość. Ani śladu po pięknych zielono-błękitnych kontrastach cieplejszych pór roku. Szarość miasta, szarość nieba, a w efekcie szarość życia psychicznego. Depresyjnych myśli nie trzeba specjalnie zapraszać. Przychodzą same i pukają do drzwi jak świadkowie Jehowy. Z tym, że świadków łatwiej przepędzić.
Palę papierosa na balkonie na drugim piętrze. Chodnikiem poniżej przechodzi kobieta w średnim wieku. Do moich nozdrzy dociera zapach perfum w klimacie Pani Walewskiej. Spada jakiś liść. I zastanawiam się, dlaczego kiedy czuję podobny zapach, to jest on wyczuwalny albo z daleka, albo - z bliska - zdaje się na granicy wytrzymałości moich receptorów. I dlaczego to zawsze pani w średnim wieku? Czy to już jakieś poczucie, że młodość odeszła. A z nią świeżość, czysty, witalny zapach skóry. Piękny bukiet całej tej kobiecej chemii. Że tą Walewską trzeba się maskować, ukrywać coś. Że coś minęło. Że może to jeszcze nie jesień, ale już zdecydowanie koniec lata.
Brnę z psem w kupach nieposprzątanych liści. Ja mam liści nad kostki, on ma liści po brzuch. Ja robię w tych liściach szuuur szuuur, on robi szuuuuuuuuuuuu. On liście wącha, mi się nie chce zginać. Mijamy dwie emerytki, które właśnie rozpoczynają ważną rozmowę:
- Skąd wraca?
- Z Rossmana. Ale się obkupiłam. Promocja była.
- I co kupiła?
- Różne. Papier. Płyn do naczyń. Promocja była na dezodoranty tej mojej firmy. 60 groszy taniej. Tylko damskich nie było na promocji, to kupiłam męski.
Istna jesienna katownia. A za pasem znowu wybory. Sieć i Facebuczek donoszą więc wciąż o tym, jak dokazują kolejni lokalni politycy. To może i poprawia nastrój. Bo patrzeć jak głupi robi głupio, zawsze przyjemnie. Tylko później przychodzi refleksja, że przecież ten głupi, co robi głupio, robi to za moje pieniądze. Nieważne, czy decyduje o tym, na co idą moje podatki, czy zwyczajnie przeżera to, co partia dostała z budżetu. Mordy od lat te same. A jak pojawia się nowa, to musi lecieć na fali absurdalnych pomysłów, happeningów, polityki szoku. Bo jak inaczej? Tylko tak. Skoro się nie ma struktur partyjnych, całej tej pijawczej infrastruktury, to przecież trzeba strzelać medialnymi faktami, jak z rękawa.
Na dupy też nie ma jak popatrzeć. Bo wszystkie okutane w kurtki. Zwierzęta co prawda nagie przez cały rok, ale to nie mój fetysz. No i rozpoczyna się sezon białych kozaczków. Pod balkonem przechodzi młoda kobieta. Uroda bardziej zrobiona, niż przyrodzona. Białe kozaczki i biały pies. Odcień prawie identyczny. Psa dobrała pod kozaczki, czy kozaczki pod psa? Inna rzecz, że zawsze kiedy widzicie spiętą dresiarę z psem, to pies jest mały. Dresiara z wilczurem byłaby jak nazista z pudlem. Albo jeszcze dziwniej.
W temacie psa jeszcze jedno. Idę sobie z moją parówką chodniczkiem osiedlowym. Mijamy grupkę bawiących się dzieci. Na oko sześć-siedem lat. Nagle z ławki tuż obok wstaje jakaś mamuśka (czarna farba na bani, permanentny makijaż, dresy i pikowana kurtałka, z ryja kretynka), dobiega do swojego pomiotu, podnosi na ręce i mówi: "Chodź, bo jeszcze cię pogryzie". Patrzę na Bułkę, odciągam go od dzieci i mówię głośno: "Chodź, bo jeszcze jakieś zarazki złapiesz". Szczególnie, że jesień, to bachory chorują na wszystko od kataru po Ebolę. Niby śmiesznie. Ale to nie odosobniony przypadek. Jakiś czas temu pewna dziewczynka na widok Bułki wpadła w histerię, zaczęła krzyczeć i uciekać. Bułka może i dumny był z siebie, że oto na dwudziestocentymetrowych łapach takim przerażającym jest brytanem. Ja raczej zastanawiałem się na kogo tak ztraumatyzowana dziewczynka wyrośnie.
I tak zastanawiam się, czy może taki paskudny jest genius loci naszego wspaniałego Białegostoku? Czy może w wielkich metropoliach, nad którymi nigdy nie robi się ciemno, bo neony, reklamy, światła i fajerwerki grożą w nich spokojowi nieba, jest jesienią lżej? W Warszawie nie jest, ale gdzież Warszawa metropolią? Przynajmniej przy Tokio, Berlinie, czy Londynie. Albo Mexico City. Mówi się, że na prowincji żyje się spokojniej. Nieprawda. Nerw taki sam. Tylko wypłaty niższe.
Komentarze opinie