Reklama

Żołnierze są na misji szkoleniowej, a nie na wojnie

Od zeszłej nocy jest gorąco w kontekście tego co się dzieje na Bliskim Wschodzie. Zdecydowałam, że wtrącę swoje 5 groszy, bo jak czytam niektóre apele i komentarze, to ręce opadają. Za chwilę się pewnie rzuci na mnie granda hejterów. Ale trudno. Przyzwyczaiłam się. Kilka rzeczy należy bowiem odkłamać.

Po pierwsze i najważniejsze – nie mamy żadnej wojny. Przynajmniej jeszcze jej nie mamy. I życzyłabym sobie, abyśmy jej nie mieli. I nie mówię tu o Polsce, ale o zjawisku globalnym. Wojna jest bowiem żywiołem i rozprzestrzenia się po swojemu. Nie sięgając bardzo daleko, warto spojrzeć tylko na I wojnę światową i na II wojnę światową i postarać się zrozumieć, co się stało, że jedno wydarzenie bardzo szybko pociągnęło za sobą kolejne i w konsekwencji działania zbrojne błyskawicznie objęły niemal cały świat. To, z czym w tej chwili mamy do czynienia, to na pewno jeszcze nie wojna, ale pojedyncze ataki, które póki co nie rozlały się daleko. I jak pisałam, oby tak zostało.

Po drugie, równie ważne – Polska jest związana sojuszami. Czy nam się to podoba, czy nie, tak po prostu jest. Czy to dobre sojusze? Czy polscy żołnierze w razie faktycznego wybuchu wojny powinni lub mogliby podjąć działania jak na sojusznika przystało? To jest kwestia otwarta i decyzje w tej sprawie należą wyłącznie do dowództwa polskich sił zbrojnych z prezydentem Polski włącznie. Ale trzeba w tym przypadku wiedzieć rzecz absolutnie podstawową. Nasi żołnierze są na misji szkoleniowej. Nie są na wojnie. To zupełnie dwie różne od siebie sprawy.

I teraz trzeba wiedzieć jeszcze, że skoro żołnierze są na misji szkoleniowej, to się szkolą. Ale szkolą się w warunkach innych niż na poligonie czy w jednostce wojskowej. W takim miejscu, w bazie daleko od Polski, z żołnierzami innych krajów, uczą się wielu rzeczy, które być może za jakiś czas mogą się przydać w realnych działaniach na terenie naszego kraju lub innego, gdzie przyjdzie im walczyć. Od razu powiem, że nie życzyłabym sobie testowania na żywo zdobytych umiejętności, ani na pewno tego, żeby naszym żołnierzom cokolwiek złego się stało na trwającej misji szkoleniowej. Tyle tylko, że gdzieś doświadczenie zdobywać muszą.

Wiem, że to nieadekwatne porównanie, ale jakoś chcę zobrazować. Dlatego napiszę, że przyszły kierowca też nie nauczy się jeździć po mieście poruszając się wyłącznie autem po placu manewrowym, a już na pewno nie będzie umiał prowadzić tego auta, jeśli pozna samą teorię. Musi wyjechać na ulicę i doświadczyć realnych warunków drogowych, z zagrożeniami włącznie. Podobnie jest z żołnierzami. Mogą, owszem, ćwiczyć w jednostce, na poligonie, ale w realnych warunkach zagrożenia, mogą ćwiczyć tam, gdzie są realne warunki zagrożenia, a nie te symulowane. Na dodatek uczą się współpracy z innymi wojskami, które są z Polską w sojuszu i na pewno nie mają łatwo. Domyślam się, że czują strach, podobnie, a być może jeszcze bardziej ten strach czują rodziny tych żołnierzy.

Ale tu też kłania się kolejna sprawa. Wojsko w Polsce nie jest od wielu lat przymusowe. Jest dobrowolne i każdy kto zdecydował się na taką służbę, musiał brać pod uwagę różne wydarzenia, włącznie z takim, że w sytuacji realnego konfliktu zbrojnego w Polsce lub poza jej granicami, może zginąć. Tak samo, jak takie ewentualności musiał brać pod uwagę ktoś, kto zdecydował się na pracę w zawodzie policjanta lub strażaka. To kwestia własnego wyboru drogi zawodowej, poświęcenia, ale także odpowiedzialności. Są to specyficzne miejsca pracy, bez możliwości negocjacji, wykłócania się i jęczenia. Są rozkazy i polecenia, które należy wykonywać. Na dodatek każdorazowo może chodzić o narażanie własnego zdrowia i życia dla drugiego człowieka.

Owszem, polscy żołnierze są na misji, ale jak wspomniałam szkoleniowej. Nie żadnej stabilizacyjnej, ani pokojowej, tylko szkoleniowej. Mają się szkolić, a zdobyta wiedza ma pomóc im chronić polskich obywateli w sytuacji zagrożenia (oby nigdy taka nie nastąpiła). Dlatego też uważam i mocno to podkreślam, że polscy żołnierze powinni zostać na szkoleniu tak długo, jak będzie to konieczne. Bo się szkolą, w realnych warunkach zagrożenia. Jeśli dojdzie do konfliktu zbrojnego – wykonają rozkaz swoich przełożonych, w tym dowództwa. Zaś to dowództwo wyda rozkaz zapewne w porozumieniu z dowództwem tych wojsk, które są sprzymierzone i mają razem współdziałać niezależnie od sytuacji.

Tu kłania się kolejna kwestia. Właśnie tej lojalności wobec wojsk sojuszniczych. Bo można sobie chyba wyobrazić sytuację realnego zagrożenia na terytorium Polski, kiedy wejdzie lub wjedzie tu jakiś wróg. Czy chciałabym wówczas usłyszeć, że: „sorry, wychodzimy, to nie nasza wojna”? Nie sądzę. I nie sądzę, że ktokolwiek inny chciałby takie słowa usłyszeć od wojsk innych państw, które są z nami sprzymierzone. Wiem, przerabialiśmy w historii „złe” sojusze. Nie otrzymaliśmy pomocy, którą winniśmy byli dostać. Tylko wówczas była inna sytuacja. Teraz mamy we własnym kraju stacjonujących żołnierzy wojsk sojuszniczych, których nie było u nas ponad 70 lat temu. I wolałabym nigdy nie usłyszeć: „Niech Polacy sami się bronią, bo my nie mamy w tym żadnego interesu”. Czy tak się stanie nie wiem? Ale wiem, że jest większe prawdopodobieństwo, że tak mogłoby się stać, gdyby Polacy dziś wycofali swoje wojska z Iraku, bo to przecież nie nasza sprawa.

Mam pełną świadomość, że części osób nie spodoba się mój punkt widzenia na te sprawy, ale taki mam i mam prawo go wyrażać. Kwestia bezpieczeństwa, a więc i ściśle z tym związanej obronności, to nie jest zabawa i pokazywanie nam paluszkiem przez obcych, gdzie, kto i w jakim kierunku powinien się udawać. Obronność i bezpieczeństwo polega oprócz procedur, także na taktyce. Co pomyśleliby dowódcy innych państw o polskich żołnierzach, gdyby potulnie zakończyli misję szkoleniową i opuścili teren szkolenia, bo ktoś pogroził im paluszkiem? Takich żołnierzy i takiego wojska raczej się nie szanuje i nie liczy na jakieś stawianie przez nie oporu, skoro wystarczy pogrozić paluszkiem.

I na koniec coś jeszcze. Nie chcę aby komukolwiek z naszych żołnierzy stała się krzywda. Ale wszystkich zatroskanych mocno ich losem powiem tylko tyle. Jeśli nie chcieli ryzykować życia lub zdrowia, to podjęliby pracę na budowie lub w sklepie komputerowym. Od żołnierza wymagam więcej. Także tego, aby umiał się bronić przed potencjalnym wrogiem, z innej, obcej nam kulturowo i militarnie cywilizacji, w warunkach innych niż standardowe. Historia bowiem pokazała wielokrotnie, że w sytuacji realnego zagrożenia, samo męstwo nie wystarczy. Potrzebna jest taktyka, sprzęt, wyszkolenie, znajomość wroga i do tego wszystkiego dopiero odwaga. A na razie cieszmy się, że wojny nie ma. I oby jej nie było.

(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska/ Foto: Trzecie OKO)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do