Reklama

Paragony grozy nad polskim morzem. Prawda, czy manipulacja? Sprawdziliśmy

Właściwie co roku, przy okazji wakacji, w mediach i portalach społecznościowych widzimy dyskusję o tak zwanych paragonach grozy. W skrócie: rybka, frytki, surówka, kawa i kilkadziesiąt złotych na rachunku. Zbulwersowani wczasowicze znad Bałtyku chętnie dzielą się w internecie swoimi doświadczeniami z nadmorską gastronomią. I zwykle w takich przypadkach w sieci wrze: "drogo, drożej niż w innych częściach Polski, restauratorzy skubią turystów itd.". Czy jednak takie komentarze nie są na wyrost? Uzasadniona frustracja, czy oderwanie od rzeczywistości? Będąc na urlopie w jednej z najpopularniejszych i tym samym najbardziej obleganych przez turystów nadmorskiej miejscowości, przekonaliśmy się, jak jest naprawdę, dokładnie przyglądając się ofertom tamtejszych barów, lokali, knajpek.

Łeba - miasteczko w województwie pomorskim, liczące około 3,7 tys. mieszkańców. W sezonie oblegane przez rodaków i gości z zagranicy - ich odsetek to kilkanaście do 20 procent (głównie Niemcy, Szwedzi i Norwegowie). Według danych Głównego Urzędu Statystycznego (dane za 2019 r.) gminy nadmorskie, w których udziela się najwięcej noclegów podczas wakacji, to, kolejno: Kołobrzeg, Gdańsk, Rewal, Mielno, Władysławowo, Świnoujście, Dziwnów i omawiana Łeba. Ta ostatnia podczas wakacji gości codziennie do 60 tysięcy wczasowiczów.

Sezon trwa, tak naprawdę, od drugiej połowy czerwca do połowy sierpnia. W tym czasie staram się pracować, ile się da, by zarobić na kolejne, puste miesiące, kiedy nic tu się nie dzieje, a Łeba zamienia się w malutkie, spokojne nadmorskie miasteczko - mówi Łukasz (imię zmienione - red.), kierowca meleksa, małego busa elektrycznego, dowożącego na plażę, do centrum na deptak czy przystani jachtowej za 6 zł od osoby, z prędkością maksymalną 25 km/h - są to pojazdy, co do zasady, wolnobieżne.

Wracając do cen tamtejszej gastronomii... Przedstawiamy fakty.

Świeży dorsz? Śmiech. Właściciele knajpek najzwyczajniej kłamią. Po prostu mają mrożonego, z Morza Północnego. Od dwóch lat jest zakaz połowu w kraju. Czasem zdarza się, że rybacy przywożą odłowy, które znajdują w sieciach. Flądra, turbot to tak, są świeże, ale o dorszu, takim typowym z Bałtyku, to nie ma co mówić. Najcięższy, jakiego z kutra wziąłem, miał 1,5 kilograma (ryba może ważyć i 40 kilogramów - przyp. red. ) - opowiada szef tawerny zlokalizowanej tuż przy jednym z trzech głównych wejść na łebską plażę.

O komentarz poprosiliśmy Katarzynę Smolińską, która przez kilka lat przywoziła świeże ryby do Białegostoku z Kołobrzegu - jej tata jest armatorem, stąd też produkty prosto z kutra trafiały bezpośrednio do samochodu chłodni i dalej prosto do odbiorców w naszym mieście.

Jeśli chodzi o dorsza, to mocno obcięte zostały limity połowów. Łowić można, ale na wyznaczonych łowiskach - wyjaśnia pani Katarzyna. - A w kwestii nadmorskich barów - nad Bałtykiem od zawsze były mrożonki. Zwyczajne prawo rynku, bo ludzie chcą po prostu zjeść dużego fileta z dorsza. Kupują to. Mrożonki są tańsze i ogólnodostępne, więc restauratorzy to wykorzystują, nic nadzwyczajnego: rozmrażają i już nie muszą czyścić, obrabiać. Zresztą, często zamiast dorsza dają plamiaka albo czerniaka. Taka prawda. A świeża ryba... Może być droga, choć nie musi. Kwestia dogadania się restauratora z dostawcą. Każda restauracja wspomaga się mrożonkami ze względu na występujące ograniczenia połowowe oraz takie zjawiska pogodowe, jak choćby sztormy, kiedy połowy nie są możliwe.

Ceny w Łebie nie są wyższe niż w białostockich lokalach.

To jest tak, że ludzie narzekają na tę niby drożyznę. Ale w swoich miejscowościach nie chodzą do restauracji, nie wiedzą, ile kosztuje obiad. Potem jadą nad morze i nagle zdziwienie, że trzeba płacić. Dziwne, głupie i śmieszne - komentuje sprzedawca jednej z budek umiejscowionej przy łebskim deptaku.

W praktyce: tuż przy jednym z trzech głównych wejść na plażę w Łebie za kurczaka w chrupiącej panierce, frytki z keczupem i surówką trzeba zapłacić 20 zł. Z tym że porcja solidna - głodny się naje. Żurek lub bigos z pieczywem kosztują 12 zł, a schabowy (smaczny i wielkością zakrywający talerz) z frytkami i surówką - 23 zł. Piwo z nalewaka (Specjal lub Żywiec) po 7 zł za 0,5 l. By najadły się trzy czy cztery osoby, trzeba stówkę wydać. Zaskakujące?

Ceny mocno odbiegające od białostockich? Nie mówimy o barach "mlecznych". I szukamy dalej: frytki od 150 do 200 g kosztują między 6 a 8 zł, zapiekanki ok. 10 (małe) do 20 zł (półmetrowe), ale już z masą dodatków typu szynka, warzywa, mięso, salami. Zgrzyt w jednej restauracji hotelowej nieopodal portu jachtowego - 6 zł za 250 ml wody niegazowanej w szklanej butelce.

Włoska pizzeria. Przynajmniej tak utrzymują właściciele, że jedynym polskim produktem w ich wyrobach jest woda. Bierzemy na wiarę. 32 cm po 30 do 36 zł w najbardziej "wypasionej" wersji. Ciasto - mega. Pytania?

Inna jadłodajnia. Też pizzeria. Pizza za 26 zł z kiełbasą z dzika i szynką własnego wyrobu (fakt - łatwo odróżnić na oko i potem w smaku, że nie kupione w Biedronce, zresztą całodobowej w Łebie, w plastikowym opakowaniu). Drogo? Dodatkowy ser i sosy gratis. Sześcioletnie, wybredne dziecko oblizało na koniec talerz. Zatem chyba nie takie okropne. Zwykła margherita w Savonie w Białymstoku kosztuje 19,50 zł za 30 cm. Pepperoni ponad 25 zł. Gdzie są paragony grozy? 3, 4, 5, 6 czy 7 zł drożej? Przecież można wynająć domek z lodówką i kuchenką i gotować sobie samemu. Ceny w Biedronce, Polo bądź Dino są identyczne, jak kilkaset kilometrów w dół na mapie.

Sprawdzamy dalej koszty posiłków w Łebie. 52 zł to najdroższy znaleziony obiad, zresztą w restauracji hotelu Łeba (trzy gwiazdki), umiejscowionego kilkadziesiąt metrów od plaży. W okolicach portu jachtowego i obok rybackiego schabowy z ziemniakami i surówką kosztuje 20 zł, kilkadziesiąt metrów dalej - 23 zł. Wszystkie miejsca zajęte. Zestaw dnia, czyli drugie danie (kotlet mielony, ziemniaki, surówka - ogórki kiszone z cebulką) i zupa (pomidorowa) w centrum miasta - 20 zł. Niedobre? Drogie? To po co jecie i w internecie publikujecie paragony jakiejś grozy? Można przecież kupić kiełbasę i cebulę w "biedrze" za 10 zł i trzy osoby najedzone. Chce się jeść "na mieście", to kosztuje. Dla bogatych znaleźliśmy coś ekstra: schabowy z ziemniakami i zestawem surówek za 33 zł, placek po węgiersku z gulaszem wołowym zaś za 36 zł. No zgroza. Jak drogo, idzie się gdzie indziej, bo znacznie taniej bez problemu można znaleźć. A jak się szukać nie chce wygodnickim, to... wszystkiego najlepszego i wesołych świąt.

Jest też inna kwestia. Jak mówi nam właścicielka jednego z pensjonatów, życie w Łebie leci od połowy czerwca do połowy sierpnia. Potem nuda - kierowcy meleksów czy właściciele knajp czekają do następnego sezonu. Muszą więc w czasie turystycznego oblężenia zarobić, by przetrwać potem chude miesiące. Po prostu.

(Piotr Walczak)

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    No niggers! - niezalogowany 2021-08-28 10:27:17

    Wakacje nad polskim morzem jak najbardziej są ok ale trzeba być miłośnikiem ostrego sadomaso żeby siedzieć w tych turystycznych dziurach pełnych januszy z kaszojadami, dla których urlop to dwa tygodnie powtarzanego dzień w dzień chlania tyskiego, leżenia na plaży i jedzenia w nadmorskich "restauracjach".

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do