
Niezbadane są ścieżki, którymi nas głód prowadza. A bywa i tak, że psuje się globus Polski, albo GPS pokazuje mapy nieznane bliżej mieszkańcom planety Ziemia. Ale i tak zawsze znajdziemy jakieś ciekawe miejsce na niedzielny obiad. W każdym razie ostatnio zaniosło nas aż pod granicę, gdzie nie działało praktycznie nic oprócz silnika w samochodzie. I kuchni…
Było to tak. Dzień przed naszą kulinarną wyprawą postanowiliśmy odwiedzić pewną miejscowość położoną na obrzeżach Biebrzańskiego Parku Narodowego. Traf chciał, że tego dnia, kiedy trasę wyznaczyliśmy na naszym globusie, nasza znajoma poleciła nam odwiedzić Chlew we wsi Kundzicze. Zachwalała okrutnie tamtejszą kuchnię, lokal i obsługę. Niestety, ta znajoma, zawsze wie co mówi. I w niedzielę rano jeszcze się spieraliśmy o kierunek wyprawy obiadowej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się sprawdzić ten Chlew. No to się zapakowaliśmy do srebrnej strzały i tyle nas w Białymstoku widzieli…
Było w porządku do czasu aż w Krynkach zaczął nam szwankować internet, mapy i GPS. Krążyliśmy po Kundziczach chyba z pół godziny jak nie dłużej, choć wieś to zaledwie kilkanaście domów. Nijak Chlewa nie mogliśmy znaleźć. Ale w końcu tubylec wskazał nam drogę i głodni jak wilki zajechaliśmy pod gospodę. Głucho, cicho i ciemno. Nieczynne. No szlag by to…! Ale nie z nami takie numery, że będziemy się poddawać. Byliśmy zaledwie kilka kilometrów od Kruszynian, gdzie wiedzieliśmy, że potrafią nakarmić pod korek. W międzyczasie zrobiło się ciemno choć oko wykol. Dobrze, że ogrzewanie działało w srebrnej strzale, więc czuliśmy jeszcze jakieś życie. Dojechaliśmy tym sposobem pod Zajazd Tatarski na Końcu Świata.
Naprawdę dało się odczuć, że jesteśmy na końcu świata. Po wejściu do lokalu nie widzieliśmy żywej duszy i nic nie wskazywało, że ktokolwiek nas przyjmie. A jeśli już przyjmie, to raczej nic dobrego nas nie czeka w tym miejscu. Zaraz po wejściu spodziewaliśmy się, że wyleci wiedźma na miotle. Tym bardziej, że jeden z członków naszej ekipy powiedział krótko: „O k…a! Jak w horrorze. Trzeba się stąd szybko ewakuować”. Ale wraz z dziwnym uczuciem jakie nam towarzyszyło na miejscu, towarzyszyła jeszcze ciekawość. Co też tu się dzieje? Dlaczego nie ma żadnych gości i jest tak ciemno?
Po chwili przyszła do nas właścicielka lokalu i zaproponowała posiłek. Najbardziej wystraszony członek ekipy wybiegł na zewnątrz na papierosa, sprawdzić przy okazji czy ma zasięg w komórce, żeby w razie czego wezwać jakieś posiłki, gdybyśmy mieli z tego końca świata nie wyjść żywi. Pozostali członkowie zaryzykowali zamówienie i zamówili po soliance. Ten z papierosa wrócił, powiedział, że będziemy żyć, bo łapie ze dwie pałki mocy zasięgu. I pytał, czy na pewno chcemy tu zjeść. Chcieliśmy.
I tak… Przy brzęku garnków, noży i czego tam jeszcze – dochodzących z kuchni, oczekiwaliśmy na soliankę. Ale zanim pojawiła się na stole, przemiła gospodyni poczęstowała nas zaparzoną miętą. Przyniosła cały dzbanek aromatycznej mięty, żeby pobudzić apetyt i żebyśmy się ogrzali w chłodny wieczór. Do tego dołączyła własnoręcznie robione kruche ciasteczka. Musimy przyznać jednogłośnie i bezapelacyjnie – lepszej herbaty miętowej w życiu nie piliśmy. Była niesamowita, choć składała się wyłącznie z liści mięty zebranej na miejscowych polach i zagotowanej wody. Ciasteczka do tego – rewelacja. Takie domowe, chrupiące. W Zajeździe Tatarskim na Końcu Świata właśnie tak witają gości. Co ważne, ten poczęstunek jest gratisowy – od serca, od tatarskich gospodarzy.
Później na stół wjechała gorąca solianka. Była tak nadziana mięsem oraz warzywami, jak nie widzieliśmy jeszcze nigdy w żadnym lokalu. Wszystko cudownie doprawione. My zawsze lubimy pikantne potrawy, mocno pieprzne i solone. A w tym przypadku było pikantnie, choć nie za słono, ale właśnie smak był taki, że niczym doprawiać już nie było trzeba. Po chwili dołączyła do nas właścicielka i ucięliśmy miłą pogawędkę przy obiedzie. Opowiadała, jak gotują, ile gości przyjeżdża w sezonie. Mówiła również, że poza sezonem – takich gości jak my, wielu nie przyjeżdża do Zajazdu. Chyba nas polubiła, bo śmiała się z nami i opowiadała, ile serca wkłada z bliskimi w to miejsce.
I tak w miłej atmosferze zjedliśmy soliankę, która była tak nadziana wszystkim, że więcej nam do żołądków zwyczajnie się nie zmieściło. Próbowaliśmy odczekać, bo mieliśmy ochotę zjeść coś jeszcze, a przynajmniej spróbować. Ale niestety, bez szans. Solianka to była ogromna porcja mocno gęstej zupy i bardzo sycąca.
Postanowiliśmy zwiedzić to miejsce na końcu świata. Gospodyni, Tatarka, opowiadała o tym, co się znajduje na ścianach, które były pełne zabytkowych pamiątek i żywej historii tatarów polskich. Minęliśmy przytulnie wyglądający zakątek, w którym można posiedzieć na prawdziwych skórach. Po czym weszliśmy na górę do pokoi gościnnych. Zobaczcie jak wyglądają. Na łóżkach wszędzie ręcznie tkane kapy, na ścianach również można znaleźć rękodzieło tatarskich twórców. Dodamy, że każdy pokój jest z łazienką i faktycznie można w takim miejscu spędzić miło czas, bo miejsce jest zadbane i bardzo czyste.
Jeśli wybrać się chcecie w nietypowe miejsce, zjeść solidnie i przenocować, to z pewnością warto zajrzeć do Zajazdu Tatarskiego na Końcu Świata w Kruszynianach. Jesteśmy pewni, że długo nie zapomnicie tego miejsca, a wrażeń będzie cała masa. Nasza wizyta, choć nie zapowiadała się początkowo na coś dobrego, kończyła się tak, że nie chciało się nam stamtąd odjeżdżać. I jedno musicie wiedzieć na pewno – tam alkoholu Wam nikt nie poda do obiadu. Taka kultura i taka tradycja. Nam się podobało na tyle, że z pewnością jeszcze wrócimy w to miejsce. A Chlew… kiedyś na pewno odwiedzimy, ale wcześniej zapowiemy wizytę.
(Agnieszka Siewiereniuk – Maciorowska)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie