Reklama

Taka gmina: Kilka słów o nienawiści

Nie sądziłem, że to kiedyś napiszę. Poszukiwacze nienawiści w Białymstoku mieli i mają rację: faktycznie mamy falę dyskryminacji i objawów szaleństwa na tle niechęci do innych ludzi. Tyle, że Kącki i jego wyznawcy widzieli rasizm i nienawiść do innych, różniących się od ogółu: wyglądem, językiem, kulturą. Tymczasem bardziej powszechna jest nienawiść na innym tle: poglądów, wiary, wartości. W Białymstoku groźny nie jest rasizm, groźna jest nienawiść polityczna. Niestety nie ma gdzie od niej uciec: choroba opanowała cały kraj.

Skąd ten wniosek? Kilka dni temu - po uchwaleniu ustaw reformujących wymiar sprawiedliwości - przeczytałem apele kilku dobrych znajomych na Facebooku. Pisali "zwolenników PiS-u/dobrej zmiany/zamachu na sądy/ proszę o usunięcie mnie ze znajomych". I tyle. Pogląd w tej sprawie, inny niż u autora wpisu, był dyskwalifikujący, niezależnie od tego, dlaczego zostaliśmy znajomymi, a to co nas łączyło lub łączy, właśnie zostało unieważnione. Popadłem w zadumę.

Odkąd pamiętam Polacy różnili się poglądami politycznymi: ostro, zdecydowanie i czasami wręcz "na noże". Bywałem nieraz świadkiem, jak przy biesiadnym stole dochodziło do wyzwisk, zerwania przyjaźni i znajomości, a niekiedy rękoczynów, bo biesiadujący tak diametralnie różnili się poglądami. Takie przypadki bywały, nie dziwiły, ale jednak nie stanowiły normy. Dziś do rzadkości należą sytuacje, że przy rozmowie o polityce rozmawiający nie zrywają znajomości, gdy odkrywają, że interluktor wyznaje odmienne poglądy. Obecnie sytuacja, gdy na wódce, piwie czy obiedzie spotkają się ludzie mocno wyznający poglądy narodowców, PiS-u z tymi, którzy wierzą w idee kojarzone z "totalną opozycją" jest zaskakująca. A budzi zdumienie, gdy ta biesiada nie kończy się gwałtowną awanturą, a rozmawiający po zakończeniu spotkania wstają, podają sobie ręce i rozstają się obstając przy swoich poglądach, ale w zgodzie. Ba! Taka historia brzmi sensacyjnie! Bo już jest normą, że albo specjalnie wcale nie rozmawiamy o polityce albo z jej powodu walczymy ze sobą. Innego wyjścia nie ma. Sam wiele razy łapałem się, że w trakcie sporu przy stole z przyjaciółmi lub rodziną wpadałem w misjonarską pasję i zamiast rozmawiać, nawracałem na swoje poglądy. A przy oporze zaczynał trafiać mnie szlag i chęć gwatłownego skończenia rozmowy i poszukiwania kogoś, kto mnie rozumie i podziela moje poglądy. Na szczęście, jakoś w ostatniej chwili emocje opadały i nie zrywałem się od stołu, nie kończyłem przyjaźni, nie obrażałem rodziny. I dochodziłem do wniosków, że więcej nie będę na ten temat z bliskimi mi ludźmi rozmawiał, bo nie chcę ryzykować.

Niestety, nie wszyscy i nie zawsze mają tyle szczęścia. Polityka nas podzieliła i zamordowała zdrowy rozsądek. Kiedy odkrywamy odmienne myślenie u innych białostoczan to zaczynamy myśleć kategoriami "ten leming", "ten moher", "wyznawca smoleńskiej religii" "ubecki pociotek" "pożyteczny idiota" itp. A potem, od myśli przechodzi się do słów i dialog się kończy. Wtedy nie ma już szans na wspólne zrobienie czegoś dla wszystkich pożytecznego (niezależnie od poglądów), bo strony nie chcą ze sobą rozmawiać wcale. Lepiej, żeby to coś nie powstało niż miało powstać z tym .... (tu wpiszcie co tam chcecie). Ludzie, o nieukształtowanych poglądach politycznych i nie popierający żadnej opcji lub apolityczni z natury, patrzą z rosnącym przerażeniem obserwując jak ich grono topnieje. Jednostki z tej grupy porywane są to do jednego to do drugiego obozu. A gdy przejdą ich uszy i rozmum zamykają się na głosy inne niż współwyznawców. I to jest dopiero zagrożenie! Większe niż ten uparcie poszukiwany rasizm czy nietolerancja dla innej narodowości.

Nasilający się trend do politycznej nienawiści obserwuję od bardzo dawna. Nie pamiętam początku, ale kojarzę go z pierwszymi rządami PiS, kiedy to Kali i jego filozofia stały się bardzo modne. Pamiętam scenę, kiedy polityczne targi nagrane zostały przez Renatę Beger, posłankę Samoobrony namawianej do poparcia PiS-u w zamian za posady. Wtedy to oburzenie i niesmak u opozycji były równie ogromne, co chęć usprawiedliwiania u zwolenników namawiających. Tylko kiedy kilka lat później podobne rzeczy zostały nagrane z udziałem polityków innych partii, to wówczas oburzeni kuszeniem Beger uznali to "kuchnię polityczną", bo robili to "nasi". Podobnych rzeczy, kiedy mało chwalebne lub mało zręczne działanie jednych uznawano za zamach na demokrację, a ten sam czyn swojej formacji politycznej w najgorszym razie za nietakt, jest coraz więcej. Aż w końcu doszliśmy do ściany i teraz nawet ewidentnie złe słowa, czyny i działania chętnie usprawiedliwiamy gdy robią je "nasi". Eskalacja jest widoczna gołym okiem: kilka lat temu posłowie PiS protestując demonstracyjnie opuścili salę obrad; obecnie ich przeciwnicy poszli krok dalej okupując Sejm oraz organizując jego regularne oblężenie. To samo dzieje się na ulicach: najpierw jedni maszerowali blokując miejskie ulice w ramach protestu, teraz drudzy robią to samo, ale o krok dalej: blokują ulice, że ci pierwsi nie mogli nimi iść manifestując. Czy tylko ja uważam, że to szaleństwo?

Towarzyszy temu jeszcze jeden groźny objaw: przyczyną nienawiści zawsze są "oni", obcy nam politycznie. My - słusznie myślący - jesteśmy pełni miłości, pełni dobrych chęci i uczuć. To my mamy rację i jesteśmy gotowi miłosiernie (tolerancyjnie) wybaczyć adwersarzom, ale to oni muszą ustąpić. Powodem eskalacji nienawiści jest zawsze strona przeciwna. Paradoksem w tym jest jeszcze jedno: ludzie sceptyczni religijnie przekonując tych religijnych sięgają do Biblii, encyklik i słów przywódców duchowych. Robią to nie dlatego, że zaczęli je szanować lub rozważać. Cytują te słowa, tylko po to żeby przekonać rywali, że ci zdefraudowali własne idee. A druga strona w tym samym czasie szuka stosownych wypowiedzi filozofów liberalizmu i politycznych guru w tym samym celu. Wszystko dzieje się w trosce o nawrócenie wroga. I to już obłęd, kiedy miłość, tolerancja czy wiara maskuje nienawiść.

Mam swoje poglądy polityczne i nie są one tajemnicą. Kto czyta regularnie moje felietony ten je zna. Nie napiszę jednak tutaj, kto - moim zdaniem - w tym sporze stoi po stronie dobra, a kto broni złych spraw i poglądów. Nie o to tu chodzi. Ten tekst jest o nienawiści, która zaczyna przeszkadzać nam rozmawiać, a za chwilę uniemożliwi nam żyć obok siebie. Niektórzy już tego nie potrafią głosząc, że czują się jak pod okupacją (lub czuli się tak kilka lat temu). Od tego jest już niedaleko do wojny domowej. Nieprawdopodobne? Rozpalona nienawiść w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji przecież już doprowadziła do ludobójstwa, maskar i zniszczeń nie do wyobrażenia, a zaczynała się równie "niewinnie" co teraz w naszych domach, ulicach, pod sądami. Nie chcę aby kiedykolwiek w Białymstoku była nawet namiastka czegoś takiego.

Najwyższy czas, żeby zamiast demonstracji spróbować rozmów, a zamiast argumentu siły czy siły argumentu porozmawiać na przykład o pogodzie, przyrodzie czy dzieciach. Tematów, które nas nie dzielą jest zresztą coraz mniej. Na razie jeszcze chyba mamy chęci, żeby jednak rozmawiać, choć sądząc po wpisach na Facebooku (pisałem o nich wyżej) jest ich coraz mniej. Obawiam się jednak, że z Polaków zamieniamy się w dwa narody: rządowy i opozycyjny. I choć łączy je język, historia, wiara i miłość do miejsca, w którym żyjemy, to za chwilę rzucimy się sobie do gardeł. A ponieważ tak wiele nas łączy, to pasja z jaką będziemy ze sobą walczyli będzie tym większa. Wierzę, że jeszcze jest czas, żeby zmniejszyć ogień jaki napędza tą wojnę. Ale moja wiara jest coraz mniejsza. Czy jestem w błędzie?

Przemysław Sarosiek

P.S. Spodziewam się, że za ten tekst zostanę gwałtownie potępiony przez obie strony tego sporu. Jedni zarzucą mi hipokryzję, drudzy zdradę. Mimo wszystko tekst publikuję: zawsze pisałem co myślę niezależnie do spodziewanej reakcji.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do