
Postanowiłem się odchudzać. Oszczędzę wszystkim opowieści na temat tego jakie diety stosowałem i stosuję, bo mnie szlag trafia na samą myśl. Bezsprzeczne jest, że najbardziej to schudł portfel i konto, a najwięcej straciła nie waga, ale moja miłość własna. Jedyna skuteczna dieta czyli ŻM (rozwinięcie skrótu to żryj mniej) okazała się najmniej kosztowna, choć dla mnie nieosiągalna. Dlaczego? Bo jak się wkurzę to chce mi się jeść i najczęściej mam chętkę na rzeczy najbardziej tuczące. Ci, którzy mnie znają widząc moją sylwetkę słusznie zakładają, że jestem cholerykiem. Ale ta opowieść nie będzie na temat diety... A przynajmniej nie tylko o niej.
Otóż - poza dietą - Innym elementem odchudzającym są ćwiczenia fizyczne. Na siłownię nie chadzam. A jeśli jednak tam idę to robię to ze wstrętem i wbrew sobie. Wyjaśniam dlaczego: otóż widząc atletycznych byków dźwigających ciężary i używających tych skomplikowanych urządzeń, których pełno jest na siłowniach od razu popadam w kompleksy. O podnoszeniu sztang i hantli nie będę rozmawiał, bo ja stękam gdy wezmę je tylko do rąk, a inni ćwiczący po 15 podrzucie. Nerwy nasilają się, gdy zamiast sztangi i ciężarków próbuję użyć tych urządzeń do rzeźbienia bicepsów, tricepsów i innych mięśni, które u ćwiczących widać na pierwszy rzut oka, a które u mnie są starannie ukryte pod grubą warstwą tłuszczu. To wszystko wywołuje we mnie wielki wkurw... A jak już pisałem - jak się zdenerwuję, to gwałtownie głodnieję.
Opanowawszy jednak emocje i głos chwilę potem diabli mnie biorą od używania tych urządzeń. Zazwyczaj nie umiem ich uruchomić i po kilku minutach prób gniewnego mamrotania daję sobie spokój. Kiedy jednak już jakieś ustrojstwo uda się mi jednak uruchomić to stres od razu zjawia się, gdy próbuję ustawić liczbę kilogramów obciążenia na tym czymś. Ostatnio wielki szlag mnie trafił, kiedy usiadłem do atlasa, na którym ćwiczyła pewna kobieta. Nie powiem: szczupła, ale umięśniona. Pociągnąłem za drążek i... urządzenie ani drgnęło. Ciężko wściekły udając, że coś poprawiam, dyskretnie zmniejszyłem obciążenie i pociągnąłem. Hura! Maszyna ruszyła, a ja dysząc zacząłem ćwiczyć. Wtedy podszedł do mnie jakiś atletyczny młodzian i życzliwie zagadnął:
- Źle Pan to robi... To trzeba tak powoli podnosić aż do wyprostu i potem delikatnie opuszczać. I niech pan wrzuci większe obciążenie, bo na tym to efektów nie będzie.
Zaciskając zęby ze złości grzecznie odłożyłem urządzenie. Wkurzenie rosło i - jak zwykle - zaczęło mnie ssać od tego. Jak zaznaczyłem zależności między stresem a napełnianiem żołądka są u mnie wyjątkowo silne, więc mając przed oczami golonkę, piwo i frytki ruszyłem w kierunku szatni. Po drodze była jednak bieżnia, na widok której odezwało się moje poczucie winy. Czując lekkie zakłopotanie wlazłem na bieżnię,ustawiłem szybkość i zacząłem biec. Obok biegł starszy dżentelmen, który ustawił tempo na 10 (cokolwiek to znaczy). Ja - młodszy, choć nieco pulchniejszy - postanowiłem nie być gorszy. Też podkręciłem tempo na 10 i pobiegłem. Po 3 minutach ziapiąc i sapiąc zacząłem widzieć tunel i białe światło jak w opowieściach o klinicznej śmierci. Zdecydowanie postanowiłem nie iść w jego kierunku i - ze wstydem ale i ulgą - zwolniłem tempo. Sąsiad biegł dalej, a ja po 4 minutach marszu stwierdziłem, że dość upokorzeń na dzisiaj. Pomaszerowałem do szatni. Tyle dobrego, że iść do knajpy na piwo, golonkę i frytki nie miałem już siły. Co nie znaczy, że poszedłem spać zdenerwowany (czytaj głodny i wkurzony). Rzecz jasna odwiedziłem lodówkę i skutek był taki, że następnego ranka waga bezlitośnie pokazała ile przytyłem po tej wizycie na siłowni.
Tak dochodzimy do zasadniczej części mojego felietonu. Zdecydowałem się na bieganie na świeżym powietrzu. Na szczęście bieganie zawsze przychodziło mi bez wstrętu, bo jak truchtam sobie po lesie czy parku to nie towarzyszy mi grono życzliwych ani innych biegaczy. Nie ma tempa, nie ma ciśnienia, nie stresuję się wyobrażając sobie co myślą sobie ćwiczący na siłowni widząc galopującego (ćwiczącego) hipopotama. Słuchawki na uszy, zapuszczona muzyczka (lub audiobook) i jakieś pół godzinki dreptania - oto coś czemu mogę sprostać.
Niestety... na czas biegania wybrałem wieczór. Pomyślałem, że ciemność dodatkowo jeszcze ukryje moją sylwetkę truchtającego sumity, a i znajomych (jakbym ich spotkał) mniej się zawstydzę, bo może nie zauważą. Przywdziałem zatem dres, czapkę, rękawiczki (listopadowe wieczory bywają zimne). Wszystko fajnie? No, nie bardzo. Bo przed bieganiem nieopatrznie zerknąłem na wyniki stacji mierzącej czystość powietrza. I lekko mnie zastopowało. Bo - cóż za pech - komunikat brzmiał:
"To nie jest najlepszy dzień na aktywność poza domem".
A obok wyniki: 120 procent normy zapylenia PM2,5 i PM10 - 110. Zacząłem szukać co to jest to PM2,5 i PM10. Po przeczytaniu odebrało mi ochotę na bieg. Zwłaszcza, że dowiedziałem się, że przed pyłami PM2,5 słabo chronią nawet maseczki antysmogowe (o ile bym taką miał pod ręką), a cząsteczki te są wyjątkowo szkodliwe. Mrucząc gniewnie zrobiłem kilka brzuszków, przysiadów i skłonów i walcząc z wizją tłustej kaszanki i piwa poszedłem wcześniej spać. Następnego dnia o świcie znowu ubrałem dres, czapka, rękawiczki. Ale znowu zerknąłem na komunikat o jakości powietrza. Ciśnienie mi skoczyło, nerw się włączył, a przed oczami zamajaczyła wizja chleba ze smalcem. Komunikat
"Zła jakość powietrza! Lepiej zostań dzisiaj w domu"
wywołał długi i pełen emocji bluzg. Zdejmując czapkę, rękawiczki i dres znowu ograniczyłem się do przysiadów. Zdenerwowany zjawiskiem zacząłem czytać szczegółowe informacje o smogu w Białymstoku. Po lekturze uspokoiło mnie dopiero zjedzenie solidnej porcji golonki. Dowiedziałem się mianowicie, że od połowy października jakość powietrza tylko dwukrotnie była tuż poniżej normy ustalonej przez WHO. W stolicy Zielonych Płuc Polski w pozostałe dni normy Światowej Organizacji Zdrowia były przekraczane od 10-20 procent po ponad 400 procent! No kur... mać! Olałem bieganie całkowicie i zacząłem badać zjawisko dokładniej.
Analiza dlaczego mamy tak brudne powietrze doprowadziła do następujących wniosków: kiedy tylko zrobiło się chłodniej ludzie zaczęli palić w piecach. W Białymstoku jest dużo domków jednorodzinnych i to głównie one odpowiadają za smog. Inni winowajcy to samochody, a konkretnie korki. A tych jest coraz więcej i to pomimo pierdyliardów złotych wydawanych na budowę dróg i coraz bardziej debilnego Systemu Zarządzania Ruchem. A naprawdę fatalnie robi się, gdy nad miastem dłuższy czas nie pada deszcz i nie ma wiatru (lub jest słabiutki). Wtedy osiągamy ponad 500 procent normy pyłów. Stolica ekologii w te i wew te!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że najbliższej zimy wszystkie te trucicielskie piece i kotły będą nas truły bez żadnej litości. I winni nie są wcale nasi sąsiedzi, bo to normalne, że jak zimno to chcą się grzać w domu. Winny jest Tadeusz Truskolaski i jego ekipa. Zajęta przedwyborczym lansem skopali przetarg na wymian kotłów, choć od prawie dwóch lat są pieniądze z Unii na wymianę węglowych kopciuchów na bardziej ekologiczne - gazowe. Rzecz w tym, że najpierw kretyńsko przygotowany przetarg był oprotestowywany przez przedsiębiorców, którzy wygrywali w sądach, bo urzędnicy dawali ciała po całości. Kiedy w końcu udało się już ustalić warunki przetargu zgodnie z prawem to wyszło, że oczekiwania magistratu spełnia tylko jeden rodzaj kotła. Trzeba trafu - akurat niemiecki. I ciekawostka kolejna: firma oferująca taki kocioł w Polsce okazała się niechętna do jakichkolwiek negocjacji windując cenę bardziej niż wynikałoby to z normalnych negocjacji. No, ale mniejsza z tym: naiwnie wierzę, że to wszystko był przypadek.
Już przy ustaleniu tych danych odechciało mi się definitywnie biegać, a chipsy to mi normalnie śmigały z talerza do paszczy. Ale po dalszym zgłębianiu tematu okazało się, że tych pieruńsko drogich niemieckich pieców tej zimy Białystok nie będzie miał! Czemu? Ano temu, że tak kretyńsko wybierano domy do dofinansowania, że część z nich nie miała podłączenia do gazu! A przedsiębiorca, który miał to realizować odpowiadał za skutek czyli nie tylko za zamontowanie kotłów, ale także za ich rozruch a więc także za ich podłączenie. A jak podłączyć toto do gazu, jak gazu nie ma?! Dlatego odmówił podpisania umowy.
Skutki są takie: w Białymstoku smog panuje tak jak panował. Władze miasta udają, że nic się nie stało i wszystko jest w porządku. Na wszelki wypadek ratusz nie planuje otwarcia kolejnych punktów pomiaru powietrza, choć nie są drogie (w 2018 pożałował kilkunastu tysięcy na ten cel kasy w budżecie i stawiam dolary przeciw orzechom, że w przyszłym roku też ich nie znajdzie). Przetarg na wymianę kotłów będzie ogłoszony kiedyś tam i może za rok lub dwa jakieś piece się wymieni (o ile ciotka Unia nie stwierdzi, że przekroczono terminu na ich wydanie). A my wszyscy powoluśku się poddusimy i jakbyśmy zaczęli zapadać na dolegliwości dróg oddechowych albo serducha to zachęcam do lektury na temat PM2,5 i wpływu tego draństwa na wyżej wspomniane dolegliwości. Zrozumiecie Państwo dlaczego i jakim cudem w sercu ekologicznej Polski chorujemy jak w Zagłębiu.
No i skutek ostatni: ustaliłem sam ze sobą, że jak mam na coś umrzeć to wolę spokojnie paść sobie jako grubas z obżarstwa zamiast wypluć płuca w kaszlu, bo w walce o zdrową sylwetkę za dużo nawdychałem się jakiegoś świństwa. A przytyję bardziej ponieważ wkurza mnie to wszystko nieziemsko więc uspokajam się tradycyjnie: żrąc co bardziej niezdrowe rzeczy. Z odchudzaniem poczekam do lata aż skończy się sezon grzewczy. Może dożyję...
(Przemysław Sarosiek/ Foto: MS)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie