
We wrześniu dwa razy wyły syreny: raz w piątek 1 września, drugi raz w niedzielę 17 września. Tak się składa, że w obu przypadkach krótko później miałem okazję porozmawiać z ludźmi, którzy pomstują na nadmierny nacjonalizm białostoczan. I po rozmowach tych popadłem w zadumę...
Syreny wyjące w rocznicę różnych ważnych wydarzeń to nie tylko podlaska tradycja. Przypominają przeważnie o tragicznych wydarzeniach w naszej historii. Tak było: 1 sierpnia, 1 września i 17 września. Ludzie zatrzymują się tam gdzie akurat są i przez chwilę - krótszą lub dłuższą - zastanawiają się nad tym co zaszło. Nad spokojem obecnego czasu, czasami - kiedy mają wenę - nad kruchością spokojnego życia. Przypominają sobie znajomych i nieznajomych, dla których te daty oznaczały koniec ich świata, a czasami i życia. Pojawia się świadomość, że otaczający nas świat: tętniący życiem Białystok, Podlasie i Polska, to zasługa ofiar poniesionych przez naszych przodków, którzy musieli stawić czoła wojnie. Dla mnie osobiście jest to jeszcze refleksja, że dopóki pamiętamy tamtą wojnę to jesteśmy przygotowani do następnej. Najlepszym naszym przygotowaniem do tego jest nasze państwo: z silną armią i ludźmi, którzy nie zawahają się, aby nas od tej wojny ustrzec lub - w razie konieczności - bronić. Z rozmów ze znajomymi wiem, że myślą podobnie. Tym bardziej zmroziło mnie, kiedy w rozmowie ze lewicującymi znajomymi (sympatycy KOD, PO i Nowoczesnej, którzy rozmawiają ze mną jeszcze. bo podobno wyszło im, że jestem ludzką twarzą PiS-u) padały słowa, że pora skończyć z tą martyrologią.
- Jest tyle lat po wojnie... Po co my ciągle tak masochistycznie przypominamy sobie nawzajem o tej dawno już zakończonej wojnie? Drażnimy Europę tym swoim masochizmem, tym przypominaniem o wojnie i pretensjami. Zamiast robić interesy my ciągle rozdrapujemy rany - takie w skrócie słowa padały przy komentarzach na temat wyjących syren.
Na szczęście, coraz więcej młodych ludzi nie podziela tych poglądów (vide badania opinii publicznej) i patriotyzm łączą z pamięcią o ofiarach wojen. Niestety, zaskakująco wiele osób podziela słowa, które zacytowałem powyżej. Nie będę rozwodził się nad ich brakiem rozsądku - szkoda na to czasu. Napiszę tylko, dlaczego to ważne, aby te syreny wyły mimo, że od wojny minęło tak wiele lat.
Po pierwsze: naród, który wyzbywa się swojej pamięci, umiera. Amerykanie do dziś świętują wydarzenia wojny secesyjnej, organizują rekonstrukcje bitew i omawiają najboleśniejszą ze wszystkich wojen: wojnę domową. Pozwala im ona docenić wartość jedności i wewnętrznego pokoju. Nie inaczej postępują inne narody: Francuzi nie odżegnują się Rewolucji Francuskiej, która przeorała całe społeczeństwo, Rosjanie pamiętają o czasach Wielkiej Smuty. A to przecież czasy bardziej odległe niż rocznica napaści Niemiec i Rosjan w 1939 roku. Robią to po to, aby uświadomić sobie, że otaczający świat nie zawsze jest i będzie bezpieczny i trzeba pamiętać o zagrożeniach.
Po drugie: Si vis pacem para bellum - mawiali starożytni Rzymianie. Jeśli zatem chcemy pokoju to musimy szykować się do wojny. Zapominanie o okropnościach, jakie przyniosła przeszłość powoduje, że pogrążamy się w błogostanie wynikającym z członkostwa w NATO i Unii Europejskiej, miast zrozumieć, że jesteśmy tak bezpieczni jak silna jest nasza armia i państwo. Przesadzam? Niedawno czytałem książkę "2017. Wojna z Rosją" generała sir Richarda Shireffa, byłego wysokiego członka dowódzwa NATO. Obraz, który kreśli w swojej książce jest zaskakująco realny: kraje UE i NATO rozbrajają się na potęgę - całkiem odwrotnie niż Rosja, która zbroi się na całego i wojna jej nie straszna. Rosjanie najeżdżają na Ukrainę, a rozzuchwaleni brakiem reakcji Zachodu, urządzają wojnę hybrydową w krajach Pribałtyki. NATO bardzo długo nie jest w stanie na to zareagować, bo kraje sprzyjające Rosji lub uzależnione od niej finansowo, blokują wszystkie ruchy sojuszu. I w końcu na całego wybucha wojna militarna: wjeżdżają rosyjskie czołgi, padają strzały i spadają bomby i rakiety. Dopiero po zbrojnym zajęciu Litwy, Łotwy i Estonii, śmierci amerykańskich, niemieckich i brytyjskich żołnierzy NATO decyduje się odpowiedzieć militarnie i wypowiada wojnę Rosji. Rosjanie w odpowiedzi od razu grożą użyciem broni atomowej, jeśli tylko regularne wojsko NATO wkroczy na okupowane tereny. Wizja nuklearnego grzyba nad Berlinem, Londynem czy Paryżem paraliżuje: nikt nie chce ryzykować i ginąć za Wilno, Rygę czy Tallin. Poza tym każda większa operacja wymaga rozmów z wszystkimi członkami NATO, a to rodzi groźbę przecieku. Zaczyna się partyzantka w Pribałtyce i rosyjski terror znany dobrze z Donbasu i Czeczeni. Wojna kończy się ostatecznie wygraną NATO i wyzwoleniem Pribałtyki ale wyłącznie dzięki błędom Rosjan, dużemu szczęściu NATO i ruchowi oporowi wśród Bałtów. Ofiary ludności cywilnej i żołnierzy z krajów bałtyckich zapewniają niepodległość krajom bałtyyckim, ale nikt już nie dochodzi sprawiedliwości od agresorów. Brzmi znajomo nieprawdaż? Niestety to prawdopodobny scenariusz i niekoniecznie musi dotyczyć tylko państw bałtyckich. Kto ma wątpliwości, niech poczyta doniesienia z Donbasu, Krymu, albo sięgnie do wydarzeń z Gruzji i Czeczeni sprzed lat. Sąsiedzi nam się nie zmienili: dalej są potężni i to co może ich powstrzymywać przed agresją czy zdominowaniem to nie jest dobroduszność i szlachetność charakterów ani nasze członkowstwo w NATO czy UE. Mam wrażenie, że chęć dominacji naszych sąsiadów pozostała niezmienna, a zmieniły się ewentualnie narzędzia ekspansji. Choć patrząc na rozmach obecnie odbywanych ćwiczeń na poligonach Białorusi to można mieć wątpliwości czy pozostaną przy instrumentach finansowych.
Po trzecie: o zbrodniach przeciw Polakom warto przypominać. Dlatego uważam, że pretensje obecnie rządzących do Niemców o reparacje nie są wcale tak pozbawione sensu. Niemcy w czasie II wojny światowej zrujnowali Polskę, wymordowali miliony naszych rodaków i zniszczyli nasze państwo. Pośrednio i bezpośrednio przez nich popadliśmy w półwieczną niewolę komunistycznego reżimu rosyjskiego. Reparacji zrzekały się rządy - łagodnie mówiąc - niesuwerenne, robiąc to na życzenie Wielkiego Brata z Kremla. Niemcy wprawdzie wydali miliardy marek na odszkodowania, ale te trafiały do poszkodowanych z Izraela, USA, krajów zachodniej Europy. Do Polski - głównej ofiary niemieckiego ludobójstwa - trafiło raptem 3 procent odszkodowań. Zadziwiające, że nikogo nie dziwią pretensje potomków zamordowanych przedwojennych Żydów, do których należały nieruchomości skonfiskowane tuż po wojnie, a już pretensje o zniszczenie i wymordowanie całych miast budzą emocje. Kiedy okazywało się że banki szwajcarskie zatrzymały dla siebie depozyty pomordowanych Żydów to ogólnoświatowe oburzenie zmusiło je do zwrócenia pieniędzy, choć przecież bankierzy ze śmiercią tych ludzi nie mieli nic do czynienia. Tymczasem gdy mamy bardziej oczywiste sytuacje, z jasno określonymi winowajcami, to sprawy mają być wyciszana w imię pojednania i dobrych stosunków. Jakoś te pojednanie i stosunki nie przeszkodziły w egzekwowaniu przedwojennych długów Polski przez sojuszników oraz w odzyskiwaniu pieniędzy pożyczonych przez rządy PRL, a spłacanych już przez demokratyczną Rzeczpospolią. Nie wspominam nawet o dziełach sztuki zagrabionych podczas wojny, które obecnie są nie do odzyskania, chociaż są jasne okoliczności ich grabieży. W tych sprawach Niemcy bardzo łatwo zapominają o odpowiedzialności za wydarzenia, które dotyczą nie odległych czasów naszych dziadków lub pradziadków. Skoro jednak żyjemy w przyjaźni i robimy interesy to dlaczego nie porozmawiać na temat szkód jakie zostały nam wyrządzone?
Po czwarte: obawy, że syreny i pamięć o wojnie zaszkodzi nam w Unii są żałosne. Unia to zbiór interesów, który różne kraje realizują wspólnie i nie powstała dlatego, że Zachodnia Europa stała się miejscem, gdzie do władzy doszli szlachetni politycy, którzy przedkładają europejskie dobro wspólne nad dobro własnego narodu. Nie łudźmy się. Przykład NordStream to najbardziej klasyczny dowód na prawdziwość powyższej tezy. Europa dlatego inwestuje w Polskę i nowych członków NATO, bo widzi w tym dobry interes: zwiększa swoje bezpieczeństwo i poszerza rynki zbytu. Nie oburzam się na to: nic w tym złego, bo i my przy okazji też robimy dobry interes. Ale już wiara w złudzenia o szlachetności Zachodu (w tym i Niemców) mogą skończyć się tragedią tak jak było to w 1939 roku. Warto o tym pamiętać - dla własnego dobra. Musimy też cały czas patrzeć, gdzie jest ten nasz narodowy interes i głośno przypominać o nim. A przede wszystkim: przypominać sobie, że naszym prawdziwym sojusznikiem jesteśmy my sami. My Polacy oraz nasi rodacy zagranicą. Przypominamy sobie o tym wszystkim, pamiętając o 1939 roku, kiedy to też mieliśmy solenne gwarancje i nienaruszalne sojusze. Przypomnę, że 17 września napadł na nas kraj, który potem stał się sojusznikiem naszych sojuszników. A ci poświęcili nas dla dobrych stosunków z nim bez najmniejszego wahania.
I po piąte: nawet jeśli powyższe obawy okażą się płonne (w co szczerze chcę wierzyć) to nasza siła jest tyle warta ile nasza zdolność do poświęceń. Przypominanie, że nasi dziadkowie i pradziadkowie stawiali czoła wojnie, daje siłę i pamięć do tego, aby być gotowym do obrony wolności i świata, w którym żyjemy. Myślenie, że jesteśmy bezpieczni, że nie warto rozdrapywać ran i można spokojnie utonąć w morzu dobrobytu i europejskości jest groźną mrzonką. I skończy się bardzo źle.
I na koniec: zwykła przyzwoitość wobec naszych rodaków, którzy zginęli w II wojnie światowej wymaga pamięci o nich. Jeśli będziemy pamiętali to wtedy - i tylko wtedy - wśród współczesnych nam rodaków znajdą się ludzie gotowi ponieść ofiarę w obronie Ojczyzny. I żadna poprawność polityczna czy euroentuzjazm niech tego nie zmienia. Dlatego niech te syreny wyją co roku. Ku pamięci!
(Przemysław Sarosiek/ Foto: bialystok.pl)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Amen.
Nic dodać nic ująć. Oby wszyscy tak właśnie myśleli.