Reklama

Taka gmina Memento mori. Ale wstanę i oddam

Dziś nie będzie śmiesznie ani z pasją. Jeśli ktoś spodziewa się złośliwości lub opisu świata w krzywym zwierciadle będzie zawiedziony. Dziś trochę poważnie, a trochę wspominkowo. Humoru w tym prawie nie ma. Czytelniku - czuj się ostrzeżony zanim przeczytasz dalej...

Czas to dziwne zjawisko. Płacimy nim bez wahania za wiele rzeczy błahych nie mając świadomości, że mamy go coraz mniej. I nigdy nie wiemy kiedy kończy nam się kredyt. W sobotę zmarł mój kolega, z którym swego czasu dobrze się znałem - Paweł Zarzeczny. Niewiele starszy ode mnie, w wielu sprawach podobny. Dzisiaj z kolei zdarzyły się mi urodziny - kolejne już. Zastanowiłem się co po mnie zostanie, gdbybym dziś odszedł z tego świata. I popadłem w zadumę.

Reasumując to w sumie niewiele. Kilka tekstów w internecie, parę innych w prasie. Rodzina w żałobie, kilku zmartwionych przyjaciół. Cała rzesza znajomych frasobliwie (lub niefrasobliwie) zastanawiająca się ileż to miałem lat, kiedy ostatnio mnie widziała i o czym rozmawialiśmy. Paru innych opowiadających jakie mieliśmy wspólne plany na przyszłość, z których już nic nie będzie. Podwładni roztrząsający co zrobiłem dobrego i znacznie żywiej analizujący jaki będzie mój następca i czy będzie lepszy. Może jacyś wdzięczni za pomoc i wsparcie, ale na to raczej nie liczę, bo nic w świecie nie starzeje się szybciej niż ludzka wdzięczność. Paru innych obrażonych, rozczarowanych, z pretensjami... Domu nie zbudowałem, drzewa nie posadziłem, syna nie spłodziłem... Nie warto było żyć?

Nie zwykłem rozstrząsać spraw prywatnych, ale zrobię drobny wyjątek. W końcu memento mori. Kiedyś - naprawdę dawno temu - byłem na rekolekcjach franciszkańskich gdzieś daleko w górach. Tam - poza innymi ćwiczeniami duchowymi jakie zwykle rekolekcjom towarzyszą - było jedno, które naprawdę zapadło mi w pamięć. Nasz mentor powiedział nam: "Przeżyjcie dzisiejszy dzień jakby to był wasz ostatni dzień życia. Wyobraźcie sobie, że jutra nie będzie i zostało Wam już tylko dzisiaj." I zostawił nas samych w lesie na biwaku. Do dzisiaj pamiętam ciężar własnej śmiertelności i świadomość, że niczego już nie zrobię, nie naprawię, nie powiem. Że mogę tylko przemyśleć co zrobiłem i jak niewiele to znaczy. I rzecz zastanawiająca: nie martwiłem się wtedy o to, że nie zostałem prezydentem, posłem, senatorem, redaktorem naczelnym czy prezesem, że nie dostałem orderów, tytułów ani, że nie ufundują mi pomnika w centrum miasta. Nie martwiło mnie, że na pogrzebie nie pojawią się ważni ludzie z pierwszych stron gazet. Nie było mi nawet żal, że nie obejrzałem tych wszystkich miejsc z daleka czy bliska, które obiecałem sobie odwiedzić. Przede wszystkim martwiłem się, że nie spędziłem więcej czasu z bliskimi i z tymi przyjaciółmi, o których wiedziałem, że są mi naprawdę bliscy. Było mi smutno, że tego już nie naprawię. No i czułem strach - że nie zrobiłem więcej dobrego niż to zrobiłem plus obawę, że za grzechy i grzeszki już za chwilę przyjdzie mi zapłacić. I już ich nie naprawię, nie przeproszę pokrzywdzonych. Zastanawiające, że wiara w boskie miłosierdzie, która towarzyszy człowiekowi, kiedy nie myśli się o końcu, jakoś tak znika bez śladu, gdy zjawia się świadomość, że koniec będzie już jutro. Dziś pewnie głównie żal byłoby mi córki, która w dorosłość szłaby bez ojca, a której dorastania nie zobaczyłbym i żony, która sama zostałaby z tym wszystkim.  

Uświadomiłem sobie też jeszcze jedno: że nie ma co bać się tego co pomyślą o mnie inni. I tak naprawdę to warto jest mówić i pisać to, o czym się naprawdę myśli. Pomyślałem, że głoszenie głośno tego w co się wierzy pozwala - niezależnie od tego czy to dobre czy złe - być wiernym samemu sobie. I, że to też ma ogromną wartość. Wtedy właśnie uwierzyłem, że mogę spróbować być dziennikarzem i że warto nim zostać i być. I tak próbuję zostać dziennikarzem do tej pory. Jak znam życie za chwilę kilku znajomych popisze się dowcipem komentując "Próbuj dalej, jeszcze Ci nie wyszło" albo też "Nie próbuj, bo nie masz szans". I że będą to komentarze autorstwa tych, którzy już uważają się za wielkich dziennikarzy i są w tym poglądzie odosobnieni lub liczą, że hejt zniechęci mnie do pisania. Paru innych skomentuje złośliwie, że bez sensu ta pisanina bo kogo interesują wewnętrzne przeżycia faceta grubo po 40-tce z dziennikarskimi pretensjami. Wielu wzruszy ramionami i przestanie czytać. Mimo wszystko zaryzykuję ciąg dalszy.

Pisząc co tydzień "Taką gminę" głównie krytykuję, narzekam, wytykam i się czepiam. Można z tego wyciągnąć wniosek, że świat jako taki mi się nie podoba a już tytułowa "Taka gmina" czyli Białystok w szczególności. Błąd! Kocham swoje miasto i ludzi, którzy w nim mieszkają. Miałem wiele okazji do opuszczenia Białegostoku i nigdy z niej nie skorzystałem. Nie piszę tego, żeby podkreślić własne poświęcenie lub oczekiwać oklasków. Tu jest moje miejsce na ziemi i nie czuję potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Dlaczego zatem patrzę na nie tak krytycznie, dlaczego najeżdżam na obecnie rządzących? I w ogóle co mnie gryzie, że się tak czepiam? Co mi ten Tadeusz Truskolaski (główny obiekt krytyki) i rządzący miastem i regionem politycy (dodatkowe podmioty najazdu) zrobili? Odpowiem: wkurza mnie nie tyle ich niedoskonałość co upór i przekonanie, że są świetni, fantastyczni i tylko bić im pokłony. Błędy wybaczam, bo sam często błądzę. Wkurzają mnie nieodmiennie błędy popełniane umyślnie (a często jestem pewien, że tak właśnie jest) dodatkowo jeszcze opakowane w przekonanie o nieomylności z kokardą z arogancji i ozdobą z propagandą sukcesu. Wkurza mnie, bo o ile błędy się zdarzają to te, które są czynione umyślnie przez przekonanych o własnej zajebistości niedopieszczonych geniuszy dodatkowo jeszcze poparte propagandą do rządzonych "co Wy tam wiecie, pysznie jest" dają gwarancje, że chwilę będą powtórzone. I zgodnie z prawami natury ludzkiej kolejne pomyłki będą znacznie bardziej dotkliwe dla nas. A jedyną szansą na ich uniknięcie jest wściekły protest ujawniający błąd. Zaś jedynym słusznym postępowaniem, które pozwala być uczciwym wobec siebie jest - niezależnie od konsekwencji i łatek, które się za to otrzyma - nazwanie rzeczy po imieniu. Błędy naszych włodarzy są jak ziarenka pieprzu w doskonałej potrawie, które rozgryzione całkowicie psują smak świetnego w zasadzie dania. I taki też wywołują efekt: plucia i przekleństw zamiast uśmiechu zadowolenia z całości potrawy.

Pisząc tekst ciągle wspominam Pawła Zarzecznego. I przypomina się jeden jego tekst, po którym wiele razy kiwałem głową nad prawdziwością. Pisał o piłce nożnej, którą znał i kochał. Nie był bez wad... W zasadzie był jednym wielkim zbiorem wad, ale z mnóstwem uroku, który sprawiał, że zapominało się o nich. Ten tekst, który napisał wziąłem mocno do siebie (też kocham piłkę, choć dla niego byłem głównie częscią "tej pierd... sędziowskiej mafii" jak określał arbitrów piłkarskich). Zacytuję na koniec ten cytat z Zarzecznego.

"Tylu już znawców piłki przybyło, a tylu piłkarzy ubyło, że zastanawiam się czy moja pisanina ma jakikolwiek sens. Pisanina o kretynach dla kretynów, po kretyńskich meczach. Aha, kretyn to Ty. Możesz mnie opluć, bezimiennie, to Twoje kretyńskie prawo. Ale ja nie jestem Miecugow. Wstanę i oddam."

Żegnaj Paweł. A hejterów i tych u władzy uprzedzam. Wstanę i oddam.

(Przemysław Sarosiek/ Foto: BI-Foto)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do