Reklama

Okiem hejtera, odc. 59 - "Warsaw Shore" ironicznie

Umberto Eco, poproszony onegdaj o kilka słów a propos swojego najbardziej znanego dzieła, rzekł że jedną z zalet "Imienia róży" jest to, że można je czytać na dwóch zupełnie różnych poziomach. Podobnie najpopularniejsze dziś telewizyjne shows.

"Imię róży", wedle słów autora, można czytać i jako powieść detektywistyczną "po prostu", i jako powieść z kluczem, drugim dnem, dostępnym tylko innym wtajemniczonym. Rodzaj palimpsestu widocznego tylko dla tych, którzy posiedli określoną tajemną wiedzę, doznali oświecenia światłem prawdy i pili z krynicy wiedzy i mądrości. Innymi słowy: tuman wyczyta tu (wielce rozwlekłą) historyjkę o starym, ślepym mordercy i kilku homosiach; natomiast inteligent i wykształciuch w ślepcu owym dostrzeże hołd, jaki Eco złożył swojemu ukochanemu Jorge Luisowi Borgesowi, a w postaci głównego powieściowego protagonisty dopatrzy się Rogera Bacona. Albo zwyczajnie zaśmieje się, kiedy bohaterowie w klasztornej bibliotece odnajdą dostojne naukowe dzieło niejakiego Umberto z Bolonii. Wykształciuch wie bowiem, że jedynym Umbertem z Bolonii który kiedykolwiek dochrapał się jakiejkolwiek sławy jest Umberto, który wykłada na tamtejszym uniwersytecie, a jego nazwisko brzmi "Eco". Takie rozkminy. Intektekstualność. Zabawa-gra z czytelnikiem. My w naszej bandzie intelektualistów jesteśmy fajni, reszta to buce.

Coraz więcej w telewizji docu-soapów. "Ukryta prawda", "Dlaczego ja?", "Trudne sprawy", "Pamiętniki z wakacji", "Najtwardszy klocek", "Straszna ch*jnia" i tak dalej, i tak dalej. Każda telewizja stawia sobie za punkt honoru posiadać co najmniej jeden taki. Cała Polska zna "mięsnego jeża" i wie, że ojciec pewnej biednej śląskiej rodziny będąc z wizytą na Cyprze, u narzeczonego córki, "zesrał się do bidetu", co jego syn utrwalił telefonem. Słupki oglądalności, kiedy docu-soapy są wyświetlane, pikują do góry. Fanom nie przeszkadza absolutnie żenująca gra amatorów, nie przeszkadza że co chwila narrator opowiada o tym, co dzieje się na ekranie, mimo że i bez niego spokojnie to widać. Nie przeszkadza, że każdy fakt w narracji przypominany jest co najmniej kilkakrotnie. Nie jest dla nich problemem absolutna głupota scenariusza, ani fakt że autorzy z całych sił przeciągają każdy odcinek niemal do godziny.

Można się śmiać, że głupia ludożerka ogląda. Ale dużo ludzi ogląda to - jak to określają - ironicznie. Ja w ten sposób oglądam "Warsaw Shore", czyli największe bagno telewizji. Znacie na pewno. A jeśli nie znacie, to w skrócie: zbierają czterech debili i cztery niepełnosprytne lafiryndy. Zamykają ich w luksusowym domu i zapewniają wikt, opierunek i niereglamentowane ilości alkoholu. Wożą ich do klubów, robią wokół nich medialny szum. I czekają, aż ci - upici oraz wiedzeni ciężarem własnych osobowości i możliwości intelektualnych - wyjdą na idiotów, bo przecież nie na dwór... I oglądam to. Śledzę sumiennie, absolutnie przed sobą przekonany, że robię to ironicznie. Bo przecież w życiu nie zadałbym się z ludźmi tego pokroju. Bo wstydziłbym się mieć ich na fejsie etc. Ale oglądam. Sumiennie. Identycznie było kiedyś z równie "dobrym" programem - a mianowicie "Łowami króla disco", gdzie znany gwiazdor disco-polo, Tomek Niecik, szukał swojej drugiej połówki. Szukał po całym kraju, co w tym przypadku oznaczało wsie rozsiane po całej Polsce. Polecam poszukać w sieci. Highlightem każdego odcinka jest konkurs wiedzy.

Na Juwenaliach rokrocznie mamy dzień disco-polo. A od niedawna nie tylko my, bo moda rozlewa się po całym kraju. Na Juwenaliach - święcie studenckim, a więc święcie tych lepiej wykształconych, bardziej oczytanych, obytych, rozwiniętych, bardziej partycypujących w kulturze. Dlaczego partycypują w disco polo? Oczywiście powiedzą, że ironicznie.

I tak nachodzi mnie... Że albo najzwyczajniej w świecie wstydzimy się przyznać, że ironia wcale nie jest ironią, ale zupełnie szczerym zainteresowaniem, w żaden podstępny sposób nienacechowaną fascynacją, albo faktycznie zasłaniając się terminem "ironia" oszukujemy samych siebie. Roland Barthes pisał o tym, że język wpisuje w jakiś porządek, albo z niego wyklucza. Przy tym nieważne, czy osobę niepełnosprawną nazwiemy "sprawną inaczej", czy "kaleką". Różnica jest pozorna. Sami nie wpiszemy się w ten porządek, niezależnie od nazwy. Oba określenia wykluczają te osoby z naszego porządku. Jedno wyklucza ładnie. Drugie wyklucza brzydko. Różnica estetyczna.

Podobnie z "ironiczną partycypacją" - czy słuchamy disco-polo szczerze, czy ironicznie... Czy docu-soapy oglądamy ironicznie, czy szczerze... Czy hołotę z "Warsaw Shore" mamy za bohaterów, czy antybohaterów... Partycypujemy w tym wszystkim. Na takim, czy innym poziomie, "Trudne sprawy", "Ukryta prawda", czy - dajmy na to - "Trumienna pi*da" są nam potrzebne. Łakniemy ich jak kania dżdżu. Za Nietzschem: "Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas". Ten cytat warto pamiętać.

"Imię róży" czytałem dwa razy. Raz w liceum, drugi raz już na studiach, mając na koncie porządny kurs filozofii średniowiecznej, odrobiwszy Borgesa, wiedząc co to ponowoczesność, grupa OuLiPo i tak dalej. I mylił się Umberto Eco, mówiąc że ta powieść ma dwa odczytania przeznaczone dla dwóch różnych czytelników. Bo czytając ją po raz drugi nie czytałem jej tylko na ten drugi sposób. Czytałem na oba. W kontekście disco-polo i docu-soap ta prawda może trochę parzyć...

(Paweł Waliński)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo ddb24.pl




Reklama
Wróć do